To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Działały jedynie satelity cen- trum kontroli ruchu lotniczego i geostacjonarne platformy teleko- munikacyjne, których procesory wysyłały monotonne, regularne syg- nały. Znając kod wywołania transpondera, mógłby sprawdzić, czy satelity obserwacyjne typu ELINT są sprawne. Po wstępnej ocenie sytuacji Smith zarządził zejście na pułap tysiąca kilometrów. Flotylla ruszyła. Okręty wojenne rozrzucały wokół siebie małe satelity, które miały utworzyć na wysokiej orbi- cie rozległą sieć czujników wykrywania dystorsji grawitonicznych. Każdy statek kosmiczny wynurzający się w promieniu pięciuset ty- sięcy kilometrów od Lalonde zostałby natychmiast namierzony. Mknąc ku planecie, czarne jastrzębie wystrzeliły pięć wojsko- wych satelitów telekomunikacyjnych. Silniki jonowe pchnęły je na orbitę geostacjonarną i tak ustawiły, żeby mogły odbierać sygnały z całej powierzchni planety, ze szczególnym uwzględnieniem Ama- riska. W odległości dwudziestu tysięcy kilometrów od Lalonde czarne jastrzębie podzieliły się na dwie grupy i skierowały na siedemsetkilo- metrowe orbity o różnych nachyleniach do ekliptyki. Każdy z nich wypuścił zespół piętnastu satelitów obserwacyjnych, kul wielkości piłki futbolowej, które opadały, hamując, na dwustukilometrową or- bitę; mogły przeczesywać szczegółowo równoległe pasy lądu o sze- rokości tysiąca kilometrów. Same czarne jastrzębie, których potężne pęcherze sensoryczne współpracowały z elektronicznymi skanerami, wnosiły spory wkład w obserwację Durringham i dorzecza Juliffe. Celem przedsięwzięcia było opracowanie dla oddziałów zwiadow- czych drobiazgowej mapy terenu o rozdzielczości poniżej dziesię- ciu centymetrów. — To się nie mieści w głowie — stwierdził Idzerda, dowódca czarnego jastrzębia „Cyanea", w rozmowie z Terrance'em Smi- them po otrzymaniu wyników pierwszych obserwacji. — Czerwona chmura jest zupełnie nieprzezroczysta, może z wyjątkiem brzegów, gdzie się przerzedza. Ale nawet w tych miejscach uzyskujemy bar- dzo zniekształcone obrazy tego, co jest pod spodem. Trudno tu w ogóle mówić o chmurach. To nie porusza się jak chmury. Zu- pełnie jakby w powietrzu zastygła błona z komórek elektrofore- scencyjnych. Analiza spektrograficzna nic nie daje przy tym świet- le. W dodatku zauważyliśmy pewną osobliwość. Po porównaniu zdjęć ze starymi nagraniami kartograficznymi satelity obserwacyj- nego okazało się, że chmury są najjaśniejsze nad miastami i wios- kami. Durringham błyszczy tak, jakby pod spodem schowana była gwiazda. Nie sposób powiedzieć, co się dzieje na dole. Widzimy je- dynie kilka wsi daleko na wschodzie, gdzie chmury już tak nie błyszczą. Z tymi wsiami jest coś nie tak. — Coś nie tak? — zdziwił się Terrance Smith. — Przecież to te najpóźniej założone, najbardziej prymitywne, prawda? — Owszem. — A jednak widać domy z kamienia, ogrody, budowle z ko- pułami, utwardzane drogi, nawet wiatraki, których nie ma na zdję- ciach zrobionych miesiąc temu. — To nie może być prawda. — Właśnie. A zatem mamy do czynienia z hologramami lub iluzją ładowaną bezpośrednio do procesorów satelitów obserwacyj- nych przez te przemyślne systemy zakłócania, o których pan mówił. Chociaż trudno pojąć, jak można zakłócić pracę sensorów optycz- nych czarnego jastrzębia. Kto wytworzył tę chmurę, ten musi dys- ponować niewiarygodną techniką projekcyjną. Tylko co z tego ma? Na co mu ta iluzja? Tego właśnie nie rozumiemy. — A co z punktami dystrybucji energii? Pewnie potrzeba jej mnóstwo do wytworzenia tego rodzaju warstwy maskującej. — Nie znaleźliśmy ani jednego. Po zaburzeniach pola magne- tycznego powinniśmy rozpoznać każdy generator termonukleamy, i to bez względu na zakłócenia radioelektroniczne. r — Udało się zlokalizować źródło zakłóceń? — Przykro mi, ale jest bardzo rozproszone. Wiadomo tylko, że to jakiś system naziemny. Oddziałuje na satelity i na nas, kiedy przelatujemy nad Amariskiem. — Czy te czerwone chmury są radioaktywne? — Nie, o tym jesteśmy przekonani. Nie stwierdzono emisji pro- mieniowania alfa, beta ani gamma. — A jak tam zanieczyszczenia biologiczne? — Brak danych. Nie próbowaliśmy jeszcze pobierać próbek. — Zajmijcie się tym. Muszę wiedzieć, czy mogę bezpiecznie posłać na ziemię jednostki rozpoznawcze. W czasie drugiego przelotu nad kontynentem „Cyanea" wy- strzelił dwa próbniki atmosferyczne, będące zmodyfikowaną wer- sją modelu wykorzystywanego przy badaniach nowo odkrywanych planet: trzymetrowe roboty z trójkątnymi skrzydłami i cylindrycz- nym korpusem szczelnie wypełnionym aparaturą pomiarową i me- chanizmami do pobierania próbek biologicznych. Oba ustawiły się osłonami ciepłochronnymi do dołu, wykonując manewr hamowania atmosferycznego podczas spadania łukiem ku powierzchni planety. Kiedy zeszły do prędkości poddźwiękowej, u wierzchołków otworzyły się wloty czerpaków powietrza i zabu- czały cicho silniczki kompresorów. Zgodnie z planem misji, zagłę- biły się w skraj czerwonej chmury piętnaście kilometrów na po- łudniowy wschód od Durringham. Do nowo zbudowanej sieci sateli- tów telekomunikacyjnych popłynęły pierwsze zaszyfrowane infor- macje. Powietrze było wyjątkowo czyste, wilgotność spadła o trzydzie- ści procent poniżej przeciętnej w tym rejonie. Terrance Smith od- bierał nie obrobiony obraz przekazywany przez kamerę na czubku jednego z próbników, który — wydawałoby się - płynął nad po- wierzchnią czerwonego karła. Czerwonego karła z lazurową atmos- ferą. Chmura, czy może mgła, była zupełnie jednolita, jakby czoło fali elektromagnetycznej zatrzymało się i uzyskało masę, a potem ktoś wypolerował je do połysku rubinu. Nie było na czym skupić wzroku, żadnych punktów odniesienia, żadnych pyłków czy zaród- ników. Jasność absolutnie niezmienna. Optycznie nieprzenikliwa warstwa zawieszona dwa kilometry nad ziemią. Grubość nieznana. Temperatura nieznana. Promieniowanie zawarte wyłącznie w dol- nym zakresie czerwonego spektrum. — Nie ma nad tym ani jednej prawdziwej chmury — mruknął Joshua