To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Mistrz Andrzej zastał ojca tylko. Wojewoda z wyprawy Jaszka przed księdzem nie mógł się tłumaczyć; wiedział, że do tajnych spisków należeć nie zechce i że je potępia. Z rozmowy wyszło, co po świecie o wojnie Plwacza z Laskonogim prawiono, o Swiatopełku i o innych sprawach. Stary wojewoda od niechcenia rzekł: - Leszkowa powaga wszystkiemu temu koniec by położyć mogła. Niech zwoła zjazd kędy pośrodku tych ziem, o które się spory toczą i krew przelewa, będą musieli książęta być posłuszni, i tak się wszystko zagodzi. - Sami książęta - odezwał się mistrz Andrzej - nie dokażą nic, ale duchowieństwu tam przypada, do czego je Bóg wyznaczył, aby rozjemcą było i różdżkę oliwną przyniosło. Bez panów biskupów pokój nie stanie. Wojewoda trochę zmilczał. - Spraw tam duchownych do roztrząsania nie będzie - rzekł krótko. - Pojednanie to duchownych sprawa - odpowiedział syn. - Nie byłoby komu spisać i przypieczętować zgody, gdyby ich nie było. A gdzie starszy książę zasiada, tam i najstarszy nasz pasterz gnieźnieński powinien być. Świecka moc bez duchownego potwierdzenia nie waży. Nie sprzeciwił się wojewoda. Było tak w istocie nie tylko w Polsce, lecz w świecie całym, że bez stolicy rzymskiej zgody i zatwierdzenia akt żaden poszanowanym nie był. Cesarskie uchwały czekały na nie i mocy nabierały dopiero, gdy Rzym je uznawał. Wprawdzie groźby klątw kościelnych przez zbyt częste rzucanie ich i oswojenie się z nimi znacznie na sile straciły, wszakże kto walczył jak cesarz sam z anathemą, kto pozornie ją lekceważył, musiał w końcu ulec lub upaść. Mistrzowi Andrzejowi myśl ta, którą ojciec podawał, zdała się bardzo szczęśliwą. Zgadzała się z usposobieniem Leszka, była dogodną duchowieństwu, które swój wpływ mogło dać uczuć i nie dozwolić mu osłabnąć. Tegoż wieczora mistrz Andrzej wspomniał o tym biskupowi Iwonowi. - Kościół - odparł pobożny pasterz - nie może odpychać nigdy żadnego środka wiodącego do zgody, zapewniającego pokój. Zjazd może być obfitym w błogie skutki, lękam się tylko, jeżeli go zechcą nieprzyjaciele Leszkowi, aby nie krył w sobie podejścia jakiego i zdrady. Serce moje ogarnia niepokój, choć rozum mówi za takimi paktami, które kraj na długo obdarzyć mogą spoczynkiem. A gdzież więcej go potrzeba jak tu w ziemiach leżących odłogiem, wśród ludu, co jeszcze ochrzcił się tylko z wody, nie z ducha?! Moglibyśmy nasze święte kolonie rozmnażać, apostołów sprowadzać, szkółki zakładać, kościoły stawić i poganom nad granicami groźnymi być. Co niech Bóg da! Amen. Rozdział 20. Spała stara prządka snem błogosławionym ludzi, co trosk nie znają. Spała w kątku, wygodnie głową oparta o ścianę, z usty uśmiechającymi się marom sennym, oddychając lekko, z jedną ręką na piersiach, z drugą w dół spuszczoną. Palce chciały jeszcze trzymać nić jedwabną, która się z nich wymknęła, a wrzeciono potoczyło się na podłogę. Ono też potrzebowało odpoczynku i leżało sparte o nogi prządki niby tak uśpione jak ona. W ognisku gorzały kłody olchowe i drzazgi smolne, a płomyki ich żółte, sine, zielone i węgle rozżarzone różowo splatały się w barwy tęczowe, wesołe. Drzewo mruczało paląc się, szeptało, syczało, mówiło głosami różnymi, których miło słuchać było. Zdały się one mową tajemną innego świata i jakby wtórem do ludzkiej pieśni przy ognisku nuconej. Blask od niego padał na ściany nierówny, migocący się, drżący. Płomienie na przemiany świeciły w różnych stronach i posyłały światło swe po zakątach, zaglądając do nich ciekawie. Padła czasem jasność na twarz starej prządki, oblała ją całą i z dala patrzącym pokazała, że usnęła głęboko, że przebudzenia lękać się nie było potrzeba. Stojąca u ognia, wpatrywała się najpilniej w śpiącą stara Dzierla, tego dnia staranniej jeszcze niż zwykle przystrojona. Jej się też jeszcze uśmiechał jakiś odblask młodości, choć cudzej. Oczy jej ciskały płomienie, wąskie usta składały się do wesołego wyrazu. Okryta szeroką płachtą, spod której widać było we wstążki i blaszki przystrojoną głowę, Dzierla miała pas czerwony, którym ścisnęła się, aby sobie młodą nadać postać, a spódnice swe kraśne poupinała zalotnie. Na szyi wisiało różnobarwnych pereł co niemiara. Dalej na ławie przytulone do siebie, niespokojne i smutne jak dwa gołąbki przypadły dwie Halki. Ręce miały założone na szyję, głowy pochylone tak, że się skroniami stykały. Ich dwie stanowiło tę jedną istotę dziwną, którą los rozdwoił, aby może podwójnie cierpiała. Oczy dwóch Halek ciągle w tamtą patrzały stronę, kędy stara prządka spała; potrzebowały tego snu, pożądały, czekały. Z ich niepokoju śmiała się stara Dzierla na przemiany spoglądając to na nie, to na prządkę i bawiąc się snem jednej, a drugich oczekiwaniem. Cicho było w izbie, tak cicho, jak gdy późna noc wszystkich do snu ukołysze, ogień tylko śmiał się, płakał, szydził, trzaskał i czasem dziewczęta nabawiał strachem, ażeby prządki psotnik nie rozbudził. Ona spała, a sen jej był tak głęboki, jakby nie przyszedł sam, jakby go powołano na stróża