To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Zauważyła go od razu, gdy tylko weszła do pokoju. Leżał na brzegu stołu, świecił bielą na koloro- wym tle ceraty, a matka i Tomaszek, cofnięci pod samą ścianę, prawie przyklejeni do niej, trzymali się od niego z daleka, jakby parzył, jakby mógł skaleczyć lub ugryźć. - Co to jest? - zapytała zachrypniętym głosem. - Zobacz - powiedziała matka. - Nie przeczytaliście? - Nie. - Dlaczego? - No, zobacz! Zobacz sama! Łucka zbliżyła się do stołu i wzięła świstek w dwa palce. Ręka jej się trzęsła. W lewym rogu był niemiecki "ptaszek", a pod nim straszne słowo, które spędzało sen z jej powiek od długich miesięcy: "Wehrmacht". Nie, myślała, to niemożli- we. Ileż on ma lat? Jeszcze nie skończył osiemnastu. Przecież to jeszcze dziecko. Dziecko! Jej dziecko! - A może to tylko rejestracja...? - cicho podpowiedzia- ła Konkowa. Łucka spojrzała na nią z wściekłością. - To dlaczego mama nie otworzyła? Nie przeczytała? Zawsze wszystko spada na mnie w tym domu. - Chciałam... ... - Już ja wiem, czego mama chciała. Żebym najpierw podstawiła swój grzbiet. No, dobrze - Łucka wyprostowała się - niech już tak będzie. Szarpnęła świstkiem, otworzyła go, podniosła do oczu - matka i syn patrzyli na nią w napięciu. - Osiemnastego stycznia ma się stawić w wojsku - po- wiedziała po długiej chwili. Tomaszek od razu się rozpłakał. Babka przyskoczyła do niego, uderzyła go w twarz, z prawej i z lewej strony, dołożyła, aż się zachwiał i oparł o ścianę. Ale rękami się nie zasłonił, babka biła, a on stał nieruchomy, nawet płakać na głos przestał, tylko łzy ciekły mu po twarzy. - Ty gówniarzu! - krzyczała. - W wojsku polskim nie chciałeś służyć, to teraz będziesz służył w szwabskim. Tegom się na stare lata doczekała! I tak już na ulicy wstydzę się pokazywać, a teraz jeszcze przybędzie mi wnuk w niemiec- kim mundurze. Żebyś mi tu tylko na urlop nie przyjeżdżał! Słyszysz? I nie becz! Co z ciebie wyrosło? Ciasto nie chłopak. Jedna tylko pociecha, że pożytku z ciebie mieć w tym wojsku nie będą. Och, mogłabym cię zatłuc, kiedy patrzę na twoją gębę! - Mamo! - Łucka odciągnęła matkę od syna, zasłoniła go sobą. - Cóż on winien? To przecież ja, tylko ja... - Obydwoje jesteście siebie warci. Obydwoje! Gdybyś go wtedy nie zatrzymywała, może zostałby z Krzysztofem... I zamęczyliby go w gestapo, jak innych. O tym mama nie pomyślała? Konkowa zamilkła, Łucka ją objęła i uderzyły obydwie w wielki płacz, słyszany chyba na wszystkich piętrach kamienicy. Tomaszek rzucił się ku drzwiom i wypadł na schody. Z pierwszego piętra dochodził gwar wielu głosów, powinno go to powstrzymać, ale nie powstrzymało, pchnął nie domknięte drzwi, przeszedł przez przedpokój, w którym na wieszaku wisiały damskie futra i wojskowe płaszcze - Karol na szczęście był w kuchni. Stawiał właśnie na tacy dwie butelki wina i kieliszki. Zwrócił ku chłopakowi zdumiony wzrok i jakoś od razu pojął, co się stało. - Kiedy? - zapytał tylko. - Osiemnastego stycznia. Mam tylko pięć dni... - Na co.. masz pięć dni? - spytał Karol powoli, szkło zadźwięczało w jego rękach. - Nie wiem na co... - wyjąkał Tomaszek - ale przecież muszę coś ze sobą zrobić... Uciec do ojca albo co... - Teraz się namyśliłeś! - mruknął nie bez złośliwości Karol. - A wiesz chociaż, gdzie jest? - Julitka pewnie wie. Zresztą wszystko jedno... w las pójdę... - Jutro porozmawiamy spokojnie. - Karol chwycił tacę. - Mamy gości, chyba zauważyłeś. I nie rycz na schodach, "mikser" ze szpitala wrócił, ale siedzi w domu, bo jeszcze nie całkiem wydobrzał. Poczekaj, poczekaj, to w ogó- le może być jego sprawka... r - Co? -wyjąkał Tomaszek, uspokajając się powoli. - To, że cię biorą do wojska... że cię tak wcześnie biorą do wojska... - Ale on z mamą... całkiem dobrze... - Chłopcze! - powiedział tylko Karol. W drzwiach kuchni stanął Lohmann, koszulę miał poroz- pinaną pod brodą, twarz zaczerwienioną od alkoholu. - Karolu! - zawołał z pretensją. - Czekamy na wino! - Już podaję, proszę pana - poderwał się Karol. Tomaszek, wyminąwszy szefa matki, prysnął do przedpo- koju. Ale Lohmann zauważył jego zaczerwienione oczy, łzy nieobeschłe na policzkach. - Czy coś się stało na górze? - spytał Karola. - Chłopak powołanie dostał. - Powołanie? Do czego? - Jak to do czego? Do wojska. - A ileż on ma lat? - zdziwił się z nieukrywaną przykrością Lohmann, jakby Tomaszek, dorastając, jemu przede wszystkim spłatał paskudnego figla. - Nie wiem ile, ale lata płyną, a wojna wciąż trwa. - Wciąż trwa... - powtórzył Lohmann i zapytał dopie- ro po chwili: - I co? Nie chce iść? Płacze? - No, cieszyć się nie ma z czego - powiedział z całą szczerością Karol. - Jakby pan na przykład... - Mój Karolu! - przerwał mu Lohmann, nastroszył się groźnie, ale zaraz twarz mu się zmieniła. - Zanieś wino do salonu - powiedział. - Za chwilę wrócę. Muszę wpaść na górę. Obie kobiety jeszcze płakały - Łucka przeraziła się, ze Lohmann to widzi, usiłowała podać jakiś inny powód łez, ale szef od razu powiedział jej, że już wie. - Przyszedłem - dodał - bo sytuacja jest poważna. Nawet sobie pani nie zdaje sprawy, jak poważna, pani Grabień. - Czy pan myśli, że mój wnuk zatrzyma wszystkich Rosjan? - zaczęła zaczepnie Konkowa. Lohmann spojrzał na nią pobłażliwie. - Nie o to chodzi. Boję się... żeby on nie zrobił jakiegoś głupstwa... - Głupstwa? - spytała Łucka. - Żeby nie uciekł... czy coś w tym rodzaju... Rozumie pani, że wtedy sytuacja pani... a także i moja... Jakoś wyciągałem panią ze wszystkich opresji, ale tym razem... tym razem*... Niech pani nie sądzi, że odmawiam pani pomocy. Po prostu czuję się tak samo zagrożony jak pani. - Rozumiem - powiedziała Łucka, nie patrząc na matkę. Konkowa krzyknęła: - Co rozumiesz? Co rozumiesz? - Niech się pani uspokoi - Lohmann znów spojrzał na nią z litościwym pobłażaniem. - W końcu wszystkim nam zależy na jednym: żeby nie doszło do większego nieszczęścia. Wojna może nie potrwa już długo... - Co pan mówi? - zdumiała się nadmiernie Łucka. - No... - zająknął się Lohmann -jeśli fuhrer zdecydu- je się na użycie nowej broni... - A dlaczego jej do tej pory nie użył? - spytała Konkowa. Lohmannowi zaczynała w końcu działać na nerwy. - Nie naszym zadaniem jest pytać go o to - odpowie- dział szorstko. - Więc, droga pani - zwrócił się znów do Łucki - zdaję sobie sprawę, jaki to cios dla pani... - A nie można by go było... wyreklamować? - spytała Łucka. Lohmann patrzył na nią, jakby nie rozumiał tego słowa, choć dla tysięcy niemieckich mężczyzn - i dla niego samego - oznaczało teraz największą z łask. - Wyreklamować! - powtórzyła. - Ach, wyreklamować... - krzywo uśmiechnął się Loh- mann, wydał się Łucce opasły, spocony, odrażający, choć zawsze uważała go za przystojnego mężczyznę. - Wyrekla- mować... Sądzę, że to bez szans. Chłopak nie pracuje na żadnym ważnym dla wojny stanowisku pracy... Zdaje się, że w ogóle nie pracuje? - W sklepie Meinia, jako pomoc. -- No, widzi pani