To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
A pasterz, rozwijając swoją opowieść, ciągnął dalej: - Zstępowałem ze wzgórz świętej Jerozolimy w dolinę Jerycha, a czas był dżdżysty i chłodny, a porywisty wiatr ostro zacinał. Ponieważ znałem dobrze tę dolinę, gdyż wielokrotnie przez nią wędrowałem, postanowiłem przed dalszą drogą na noc zatrzymać się w gospodzie z powodu chłodu i wiatru, a przede wszystkim w obawie przed złoczyńcami, którzy grasowali w tej pustej i nie zamieszkanej okolicy i napadali na samotnych wędrowców. Gdy wszedłem na dziedziniec gospody, ujrzałem człowieka leżącego na ziemi i pochylonego nad nim Samarytanina - natychmiast poznałem nieczystego po szatach i wymowie - który oliwą i winem obmywał rany na jego ciele, a obmywszy je i opatrzywszy, zawiązał je płótnem, a potem przez całą noc czuwał u wezgłowia rannego, a o świcie, przed udaniem się w dalszą drogę, wręczył właścicielowi gospody dwa denary, mówiąc: "Miej nad nim pieczę, a cokolwiek ponad to wydasz, oddam tobie, gdy tędy wracać będę". To rzekłszy odjechał. A ja, zbliżywszy się do rannego, dowiedziałem się od niego, że napadli go i złupili złoczyńcy, a zadawszy mu rany uciekli i pozostawili go na łasce losu na pół martwego na drodze. A teraz posłuchajcie, synowie Izraela, co mi ów ranny człowiek opowiedział, a ja świadczę się Panem Cebaoth, że powtarzam prawdę, albowiem słowa moje są powtórzeniem tego, co z ust rannego słyszałem, a on mówił, że gdy na pół martwy leżał na drodze, pewien kapłan Świątyni Pańskiej szedł drogą, a ujrzawszy go, minął i pomocy mu nie udzielił, i szybko się oddalił, a potem minął go pewien lewita z świętej Jerozolimy i pomocy mu również nie udzielił, i szybko się oddalił, i dopiero nieczysty, zdążając drogą i obok niego przechodząc, ujrzawszy go, użalił się nad nim, miłosierdzie mu okazał i zawiązał jego rany, zatem powiedzcie, synowie Izraela, jak to jest możliwe, aby czysty postąpił jak grzesznik, a nieczysty jak mąż zasiadający w radzie sprawiedliwych, bo wyznaję, że tego nie rozumiem, nie rozumiem, nie rozumiem, po trzykroć nie rozumiem, chociaż powinienem rozumieć, bo widziałem wiele na równinach i górach, na wyżynach i na pustyni. Tu umilkł i usiadł, a wszyscy rozkładali ręce na znak, że również nie rozumieją, dlaczego czysty postąpił jak nieczysty, a nieczysty jak czysty. Więc przeżuwali długo, ale bezskutecznie opowiadanie pasterza i sprzyjali w cichości Samarytaninowi, nie śmieli jednak jawnie i głośno go pochwalić, bo chwaląc go, musieliby potępić kapłana i lewitę Świątyni Pańskiej i postawić ich niżej od nieczystego, a przecież jest niemożliwe, aby kapłan składający ofiary na Ołtarzu Całopalenia i lewita śpiewający psalmy u stóp Świętego Świętych stali niżej od najniższego i byli gorsi od najgorszego. Dlatego milcząc woleli nie wyjawiać swojego sądu, byleby nie urazić kapłańskiej godności prawowitego syna Izraela, który jakkolwiek by był działał i cokolwiek by był uczynił, nie może w niczym ustępować bezbożnemu Samarytaninowi. Chcąc zatem znaleźć pociechę i pokrzepić serca - wielka jest gorycz serca i wielka jest troska o czystość duszy w godzinach Postu i Pojednania - ten i ów już otwierał usta, by głośno zaśpiewać psalmy pokutne, do których pomocy i łaski zawsze się uciekali, ilekroć nie umieli odpowiedzieć na trudne pytania i rozstrzygnąć zawiłych zagadnień, gdy wtem ujrzeli Młodzieńca, który podniósł się w mrocznym kącie dziedzińca, i usłyszeli dźwięczne i mocne słowa: - Idźcie i czyńcie, jak czynił wasz bliźni, nieczysty. Zdrętwieli. Jezus wyszedł z zajazdu i spokojnym krokiem oddalił się w kierunku Świątyni, a ludzie zgromadzeni na dziedzińcu wylegli na drogę i patrzyli z podziwem za odchodzącym, pytając, kim jest ów Młodzieniec, który nazwał bliźnim Samarytanina i kazał go naśladować, i wyszedł, nie czekając na odpowiedź, co pozornie mogło się wydawać ucieczką, ale ucieczką nie było, bo szedł bardzo powoli, i gdyby chcieli, mogliby Go dogonić. Jednak tak byli poruszeni Jego słowami, w których odważnie wypowiedział to, czego oni w swoim tchórzostwie nie śmieli wypowiedzieć, że stali jak w ziemię wrośnięci i szanując Jego skromność - w ten bowiem sposób wytłumaczyli sobie nagłe odejście nieznanego Młodzieńca - nie nagabywali Go i pozwolili Mu spokojnie się oddalić. Gdy znikł im z oczu za zakrętem drogi, powrócili na dziedziniec i żarliwie się modlili. A Jezus szedł pod górę ku Świątyni, rozmyślając o miłosiernym Samarytaninie i o potrzebie powszechnej dobroci, zamieniającej jednego człowieka w bliźniego drugiego człowieka, a uczucie to poczęło górować w Jego rozmyślaniach nad wszystkimi innymi uczuciami, aż wreszcie urosło w Jego świadomości do rozmiarów celu ludzkiego istnienia, celu, który wprawdzie wiecznie i nieomylnie upatrywał w dobroci, gdyż już na samym początku Księgi Bereszit dobroć uczynił nie tylko miarą wszechrzeczy, ale nieomal siebie uczynił bliźnim człowieka. Nie musiał więc teraz dojrzewać do tego przeświadczenia lub go zdobywać, zdawał sobie jednak w pełni sprawę z potrzeby powolnego dojrzewania i stopniowego zdobywania doświadczeń, gdyż one konsekwentnie utożsamiały Go przed obliczem człowieka - z człowiekiem, i dlatego radował się, że ujrzał sens ludzkiej egzystencji w dobroci człowieka, niezależnie od tego, czy jest nim syn Izraela, czy Samarytanin. Był szczęśliwy niewysłowionym szczęściem, gdyż coraz bardziej zbliżał się do ostatniej zasłony, oddzielającej Go od progu wypełnionego czasu, a historię o nieczystym, którą ustami pasterza z Perei opowiedział synom Izraela, uważał za jeden z ostatnich szczebli w swojej milczącej wędrówce. Należy tutaj zaznaczyć, że Jezus w swoim opowiadaniu dla tym większego wrażenia dobitnie podkreślił odstępstwo Samarytan i z przesadą odmalował karę, która na nich spadnie, ale była to przesada nie odrzucająca, przesada miłosierna, słowem, była to osobliwa figura zapalczywej Nadziei i gniewnej Miłości. Zapatrzony w nią, szedł w kierunku Świątyni, dokąd już o tej porze ciągnęły tłumy pobożnych w oczekiwaniu na dźwięk szofarów, które o wczesnym świcie miały rozebrzmieć ze wszystkich portyków i wież Przybytku. Jom Kippur, czyli Dzień Pojednania Nad Górą Oliwną niebo poczęło szarzeć