To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Czasami dzikie króliki jak gdyby rozumiały to: kilka razy widziałam młode urodzone na powierzchni ziemi, w takich samych gniazdach jak te w ziemi. Po tym jesiennym ataku choroby nie widzieliśmy naszego królika. Ogarnął nas smutek, w głębi duszy byliśmy przekonani, że zginął. Pierwszy przymrozek chwycił tego roku w Wigilię. Wszystko dookoła błyszczało bielą i srebrem. Kiedy wyszłam na próg, pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, był królik. Wyglądał, jak gdyby bardzo siebie żałował. Pomyślałam, że zechce wejść do środka, uchyliłam więc drzwi, ale on nie skorzystał z zaproszenia. Lecz kiedy wysypałam kurom ziarno, natychmiast dał susa w ich kierunku i zaczął chciwie jeść. Zjadł także trochę czerstwego chleba. Dobrze wiedział, gdzie przyjść, kiedy poczuł głód. Odwiedzał nas tak przez całą zimę, zwykle kiedy było mu chłodno i głodno. Ostatni raz widzieliśmy go pod koniec marca. Przyszedł pod dom, zjadł trochę chleba i ziarna, a potem przełazi przez swoją ulubioną dziurę w żywopłocie. Szedł zaoranymi polami, od czasu do czasu podskakując w powietrzu i robiąc te swoje charakterystyczne, śmieszne wygibasy. Obserwowałam go, aż całkiem znikł mi z oczu. Wcale nie oddalił się tak bardzo, ale jego futerko miało taki odcień, że zlewało się z zaoraną ziemią i nie sposób go było odróżnić od tła. Kiedy tak stałam i patrzyłam za nim, nie zdawałam sobie sprawy, że nigdy go już nie zobaczę. Zawsze będę jednak pamiętać, jak znakomicie potrafił się przystosować do swojego naturalnego świata. ¦ Rozdział 8 Nurzyk Gilly to ptak wyjątkowy. Niby nurzyk, ale nie całkiem: sam siebie nie uważa w ogóle za ptaka, już raczej za małego człowieczka. Więcej nawet — za członka rodziny, i to najważniejszego. Jeżeli dzieje się coś, w czym nie uczestniczy, robi takie zamieszanie, że natychmiast musimy go do siebie dopuścić. Gilly mieszka z nami już sześć lat, lecz wystarczyło mu zaledwie paru dni, aby wkraść się do naszych serc. Bardzo jesteśmy wszyscy do niego przywiązani. W swoim czasie opiekowaliśmy się wieloma nurzykami — w sumie było ich chyba przeszło pięćset. Wszystkie były ofiarami ropy naftowej. Kiedy pojawił się pierwszy z nich, byłam przerażona. Ptak ten wylądował w ogrodzie pewnego człowieka, który mieszkał jakieś pięćdziesiąt kilometrów od wybrzeża. Ropa do tego stopnia skleiła mu pióra, że trudno było odróżnić jedno od drugiego. Nigdy przedtem nie mieliśmy do czynienia z ptakami w takim stanie. Dzwoniliśmy więc do rozmaitych ludzi po radę, a wszyscy oni mówili tak samo: najlepiej będzie dla niego, jeżeli natychmiast się go uśmierci, gdyż ptak pokryty warstwą ropy nie ma najmniejszej szansy na przeżycie. Tego rodzaju stwierdzenia działają na nas jak czerwona płachta na byka. Tak łatwo uśmiercać! Niszczenie życia jest jednym z najbardziej ostatecznych i nieodwracalnych czynów, jakich może dokonać człowiek. Przy całej swojej olbrzymiej wiedzy człowiek nie potrafi stworzyć życia, co najwyżej może próbować je chronić. I ma obowiązek wobec siebie i innych stworzeń czynić to. Mówi się o coraz większym przeludnieniu kuli ziemskiej, należy jednak 76 pamiętać, że zwierzęta i rośliny mają takie samo prawo do życia jak my. Świat bez nich byłby o tyle uboższy. Kiedy ktoś patrzy na zwierzę i bez mrugnięcia okiem powiada mi, że najlepiej dla niego byłoby je uśmiercić, ogarnia mnie złość: dziewięć razy na dziesięć ludzie wcale nie proponują rozwiązania najlepszego, lecz najprostsze i najtańsze — a to jest całkiem inna sprawa. Nie twierdzę bynajmniej, że nigdy nie zdarzyło nam się uśpić jakiegoś stworzenia. Jeżeli zwierzę cierpi albo jeżeli jest tak bardzo okaleczone, iż nie rokuje żadnej nadziei na powrót do normalnego życia — usypiamy je. Nigdy jednak nie podejmujemy tej decyzji sami. Ostatnie słowo należy zawsze do weterynarza, ponieważ nikt inny nie ma dostatecznie dużo doświadczenia i wiedzy, aby wydać właściwy sąd. Jeżeli weterynarz mówi nam, że stworzenie ma choćby najmniejszą szansę przeżycia, wówczas bez wahania dajemy mu tę szansę. Od nikogo, absolutnie od nikogo nie usłyszeliśmy tym razem ani jednego słóweczka zachęty. Wręcz odwrotnie: zarzucano nam, że chcemy eksperymentować na biednym ptaku. Na brytyjskim wybrzeżu — argumentowano — tyle jest nurzyków, że utrata paru z nich nie ma żadnego znaczenia. Pierwszego pokrytego ropą nurzyka utrzymaliśmy przy życiu przez dwa tygodnie. Umarł nad ranem, w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia. Byłam tym bardzo poruszona. Podczas owych dwóch tygodni niezmiernie się do niego przywiązałam. Walczyłam o jego życie zajadle, już myślałam, że się udało... I znaleźliśmy go martwego w świąteczny ranek. W ciągu następnych paru lat często opiekowaliśmy się ptakami, które ucierpiały od ropy, i choć nie chcieliśmy się przyznać do klęski, na palcach jednej ręki mogliśmy policzyć te, które wyżyły dostatecznie długo, aby można je było przywrócić morzu. Przynajmniej w połowie niepowodzenie wynikało stąd, że ludzie, którzy ptaki znajdowali — myli je. Reakcja dość naturalna. Człowiek znajduje brudnego ptaka, chce mu pomóc, więc go oczyszcza z brudu. Bardzo szybko zorientowaliśmy się, iż ptaki po owym zabiegu mają o wiele mniejszą szansę na przeżycie niż te, 77 które trafiają do nas brudne. Ogłosiliśmy więc, że jeżeli ktoś chce przynieść do nas ptaka pokrytego ropą, jest rzeczą niezwykle ważną, aby go uprzednio nie mył. Mycie pozbawia pióra naturalnego tłuszczu i zmienia ich ułożenie. Ptak traci w ten sposób swoją naturalną ochronę przed przemoczeniem, przed złą pogodą i nie może się ogrzać. Po powrocie do morza pióra całkowicie przesiąkają wodą. Nawet po dwóch pie-rzeniach, czyli po dwóch latach, niektóre ptaki mogą pływać co najwyżej pół godziny, a potem pióra całkowicie im przemakają