To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
W zamku górującym nad transylwańskimi górami Zarandului Harry odzyskał pełnię sił, starł w proch Janosza i przegnał ducha Faethora w wieczną pustkę i najgłębszą samotność strumieni czasu przyszłego, zawartych w czasoprzestrzeni Mobiusa. Zwycięstwo miało jednak swoją cenę. Od tamtej pory cząstką Harry'ego władają dziwne żądze i jeszcze dziwniejszy głód. Nić jego życia nadal biegnie w nie kończącą się przyszłość wymiaru Mobiusa. Tylko że o ile kiedyś była błękitna, jak linie wszystkich istot ludzkich, teraz splamiona jest czerwienią... CZĘŚĆ PIERWSZA ROZDZIAŁ PIERWSZY - ROZMOWA W KOSTNICY - Harry. - Nawet przez telefon było słychać, że Darcy Clarke silnie stara się zapanować nad swym drżącym głosem. - Mamy pewien problem i przydałaby się nam pomoc. Pomoc w twoim Stylu. Harry Keogh, Nekroskop, mógł się domyślać, co dręczyło szefa brytyjskiego INTESP. Mógł też zadawać sobie pytanie, czy to nie dotyczyło właśnie jego. - O co chodzi, Darcy? - zapytał cicho. - To morderstwo - odpowiedział tamten nerwowo. Naprawdę był roztrzęsiony. - Cholernie paskudne morderstwo, Harry! Mój loże, w życiu czegoś takiego nie widziałem! Darcy Clarke miał okazję niejedno już widzieć i Harry'emu Keoghowi trudno było uwierzyć w te słowa. Chyba, że Clarke mówi o... - Pomoc w moim stylu, powiedziałeś? - Harry zaniepokoił się. Darcy, sądzisz, że... - Co? - Tamten dopiero po chwili zorientował się, o co chodzi. O rany, nie! To nie robota wampira, Harry. Ale i tak dzieło potwora. Człowieka, ale potwora. Harry odetchnął z ulgą. Niemal z ulgą. Spodziewał się, że INTESP prędzej czy później przypomni sobie o nim. Miał pewne obawy, a jednak... Darcy Clarke był jego przyjacielem. Nie zrobiłby nic - nawet w tej sytuacji - nie sprawdziwszy wszystkiego dokładnie. I nawet wtedy, zdaniem Harry'ego, nie polowałby na niego z kuszą i gwajakowym bełtem, maczetą i bańką benzyny. Spróbowałby najpierw porozmawiać, wysłuchałby ego argumentów. Ale w końcu... Szef INTESP wiedział o wampirach prawie tyle co Harry. Pojąłby, że sprawa jest beznadziejna. Owszem, kiedyś się przyjaźnili, walczyli po tej samej stronie i Keogh był przekonany, że to nie Darcy nacisnąłby spust. Ktoś by to jednak zrobił. - Harry? - zaniepokoił się Clarke. - Jesteś tam jeszcze? - Skąd dzwonisz, Darcy? - zapytał Nekroskop. - Z zamku, z posterunku żandarmerii - odpowiedział natychmiast Clarke. - Znaleźli jej ciało pod murami. Harry, to był zaledwie dzieciak. Osiemnastka lub dziewiętnastka. Jeszcze nie ustalili tożsamości. Gdybyś tak zdołał się dowiedzieć, kto to zrobił... Jeśli istniał jakiś człowiek, któremu Harry Keogh ufał, z pewnością był nim Darcy Clarke. - Za kwadrans tam się zjawię. - Dzięki, Harry. - Clarke wreszcie odetchnął. - Docenimy to. - My? - powtórzył Nekroskop Nie zdołał wymazać z głosu tonu podejrzliwości. - Co? - Clarke wyglądał na zdziwionego, zbitego z tropu. - No, policja I ja. - Morderstwo? Policja? - zastanawiał się Harry. - To nie sprawa dla INTESP Skąd więc wziął się tam Clarke?" - Jak się w to wplątałeś? - zapytał. - Ja jestem w "podróży służbowej", z wizytą u mej starej cioteczki, Szkotki. Odwiedzam ją od wielkiego święta. Już od dziesięciu lat łazi na ostatnich nogach, ale wciąż nie zamierza się kłaść. Miałem dziś wracać do centrali, ale akurat wynikła ta sprawa. To coś, w czym INTESP usiłuje wesprzeć policję' seria, o Boże, seria makabrycznych mordów. Harry nigdy dotąd nie słyszał o owej krewniaczce Darcy'ego. A z drugiej strony, to była wyśmienita okazja, by sprawdzić, czy esperzy coś wiedzą o... jego problemach. Musiał jednak zachować ostrożność; zbyt dobrze znał INTESP, by pakować się w prostą pułapkę. - Harry? - znów rozległ się głos Clarke'a, metaliczny i nieco zniekształcony; zapewne wiatr nieustannie krążący wokół wysokich murów zamku targał przewodami. - Gdzie się spotkamy? - Na esplanadzie, na górnym krańcu Królewskiej Mili - warknął Nekroskop. - Darcy... - Tak? - Nieważne. Porozmawiamy o tym później. Położył słuchawkę na widełkach i wrócił do kuchni, by skończyć śniadanie - gruby na cal stek, surowy i krwisty Sądząc z wyglądu, Darcy Clarke był najprzeciętniejszym człowiekiem na świecie. Natura wynagrodziła mu jednak tę fizyczną anonimowość, ofiarowując wyjątkowy talent. Clarke był deflektorem, przeciwieństwem ofiary losu. Wystarczyło, by otarł się o jakieś zagrożenie, a już interweniował jego paranormalny anioł stróż. Jeśli przyjąć, że cały prowadzony przez Clarke'a zespół ekstrasensoryków to fotografie, on byłby jedynym negatywem. Nie panował nad swym darem; jego obecność uświadamiał sobie jedynie w chwilach, gdy rozmyślnie mierzył się z niebezpieczeństwem. Talenty innych - telepatia, lokalizowanie, przepowiadanie przyszłości, onejromancja, wykrywanie kłamstw - były bardziej uchwytne, posłuszne i praktyczne. Z darem Clarke'a sprawa wyglądała inaczej. Wciąż robił swoje' czuwał nad esperem. Niczemu innemu nie służył