To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
— Włazimy tam? Ale jak? — Zaraz telefonuję do Aarona Halperina — powiedział Yincent. — Jest najszybszym i najbardziej kompetentnym profesjonalnym artystą, jakiego znam. Poproszę go, żeby tu przyjechał i namalował mój portret. Charlotto, zadzwoń jeszcze raz do doktora McKinnona. Skłoń go, żeby przeczytał ci cały łaciński tekst, należący do rytuału, którym oddzielano duszę od ciała. I proszę, upewnij się, że zapisałaś go wiernie. Jeden błąd i może nie poskutkować. — Posłuchaj, Yincent — powiedział Jack —ja tu jestem poli- 310 J cjantem prowadzącym śledztwo. Czy nie uważasz, że to ja powinienem się tam władować, żeby ścigać Grayów? — Tam jest mój syn, Jack. — Yincent energicznie potrząsnął głową. — A poza tym, jak Wydział Policji Okręgu Litchfield wytrzymałby z nieśmiertelnym szeryfem? A co dopiero jego żona. Wyjął notatnik adresowy i zadzwonił do Aarona do Bantam. Aaronowi nieco plątał się język i Yincentowi niełatwo było się z nim dogadać. — Yincent? Skąd dzwonisz? Telefonowałem do ciebie. Chciałem cię zaprosić na degustację nowej śliwówki. Nazwałem ją Ślizgawica, bo wystarczą tylko dwie szklaneczki i ślizgasz się po całej podłodze. — Aaron, mam pilną sprawę. Pamiętasz obraz Waldegrave'a? — Drogi Yincencie, jak mógłbym zapomnieć? — Wiesz, coś się stało. Coś poważnego. Chcę, żebyś przyjechał z farbami do Darien i namalował mój portret, od stóp do głów, zaraz. Nastąpiło długie milczenie, podkreślane przytłumionym, ciężkim oddechem Aarona. — Portret? Teraz? Zwariowałeś! Przecież jest prawie Wigilia! — Aaron — powiedział Yincent — nigdy w życiu nikogo tak nie potrzebowałem, jak ciebie. Proś o co chcesz — obiecuję, że to dostaniesz. Powiem ci coś — dostaniesz te szkice ołówkiem i piórkiem Charlesa Wilsona Peale'a i dziesięć tysięcy dolarów na dokładkę. Ale, na litość boską, Aaron, jesteś mi potrzebny. To sprawa życia i śmierci. Aaron milczał przez długi czas. Potem powiedział: — Wiesz, że jestem pijany. — To wezwij taksówkę. Zapłacę za kurs. Ale przyjeżdżaj tu, proszę. Jestem w domu, który nazywa się Wilderlings, tuż przy wyjeździe z Darien na pomoc drogą do New Canaan. Przyjedziesz? — Ale dlaczego, Yincent? Dlaczego chcesz, żebym koniecznie namalował ci portret? Wiesz, namalowanie portretu nigdy nie jest pilną sprawą. — Dzisiaj jest, Aaronie. Zapewniam cię. Zrozumiesz dlaczego, kiedy tu przyjedziesz. Aaron zawahał się na moment, a potem powiedział: — Rozmawiałem właśnie z rodziną. Zdaje się, że uważają, iż powinienem zostać, a jeżeli tak rozpaczliwie potrzebujesz portretu, możesz pójść do fotoekspresu u Woolwortha. 311 — Aaron—przekonywał go Yincent—pamiętasz Yan Gogha? — Yan Gogh? O co chodzi? — Powiem ci, o co chodzi. Yan Gogh jest nadal na portrecie, ale teraz jest tam też Thomas. — Thomas?! Och Boże, chyba oni nie... — Nie, Aaronie, nie skrzywdzili go. Jeszcze nie, o ile się orientuję. Ale mogą to zrobić. Dlatego chcę go stamtąd wyciągnąć. Nastąpiła kolejna pauza i w końcu Aaron powiedział: — Przyjeżdżam tam, Yincent. Daj mi parę godzin, to wszystko. Wytrzymasz tyle? — Liczę na ciebie, Aaronie. Kiedy Yincent skończył rozmowę z Aaronem, Charlotta zadzwoniła do doktora McKinnona. W pierwszej chwili był szorstki i małomówny. Nie był człowiekiem przyzwyczajonym do tego, że opuszcza się go w pół słowa, jak zrobili to Yincent, Charlotta i Jack. Nie był również człowiekiem, który wczuwałby się w duchowe kłopoty innych, a przynajmniej był kimś, kto czyni to niezbyt chętnie. — Pozostało mi silne przekonanie — powiedział — że żadne z was nie uwierzyło w to, co mówiłem. — Doktorze McKinnon — usiłowała go przebłagać Charlotta — Grayowie porwali syna pana Pearsona! — Uważam, że to raczej sprawa policji. — Doktorze McKinnon — oni zabrali go na portret rodzinny. Nastąpiła pełna nieufności cisza. — To kawał, młoda damo? Przed południem zacząłem wyczuwać coś w tym stylu. — To nie kawał, doktorze, przysięgam. Potrzebny mi jest rytuał, rytuał pozwalający danej osobie żyć wiecznie, kiedy jego portret będzie się starzał. — Przez telefon?! — zagrzmiał, wyraźnie zgorszony. — Doktorze McKinnon — zniecierpliwiła się Charlotta — naprawdę nie mamy czasu. Proszę mi wierzyć, gdybym mogła zjawić się osobiście lub napisać list, zrobiłabym to. Ale potrzebuję tylko właściwych słów. Proszę. I jakiejś instrukcji. — To nie jest właściwy sposób, rozumie pani. Te rytuały są tajne lub raczej były przez pięćset lat. Odczytywać je pani na głos przez telefon... — Doktorze McKinnon — nie wytrzymała Charlotta — na 312 litość boską, niech pan zejdzie z katedry. To jest dwudziesty wiek i są ludzie potrzebujący pomocy. — Ależ wypraszam sobie — rozgniewał się historyk sztuki — nie muszę znosić takiego tonu