To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Mówi się jednak, że nasz wielki podróżnik Nordenskjold myśli o ponowieniu próby, przygotowawszy się do niej wcześniejszymi wyprawami na morza arktyczne. Jeśli to prawda, to znaczy, że uważa on zadanie za wykonalne, a jest wystarczająco doświadczony, aby opinię jego potraktować poważnie. Doktor Schwaryencrona należał akurat do gorących wielbicieli Nordenskjolda i dlatego sprowadził rozmowę na temat Przejścia Północno-Wschodniego. Precyzja otrzymanych odpowiedzi zachwyciła go. Z wyrazem najwyższego zainteresowania wpatrywał się w Erika Herseboma. — Gdzie nauczyłeś się tych wszystkich rzeczy, moje dziecko? — zapytał wreszcie po dość długiej chwili milczenia. — Tutaj, panie doktorze — odrzekł Erik, zdziwiony pytaniem. — Nigdy nie chodziłeś do innej szkoły? — Z całą pewnością nie. — Pan Malarius może być z ciebie dumny! — oświadczył doktor, odwracając się ku nauczycielowi. — Jestem bardzo zadowolony z Erika — rzekł Malarius. — Blisko osiem lat jest moim uczniem, bo przysłano go do mnie, kiedy był jeszcze zupełnie mały, i zawsze przodował w swojej klasie. Doktor na nowo pogrążył się w milczeniu. Przenikliwym wzrokiem przypatrywał się Erikowi ze szczególnym natężeniem. Wydawało się, że próbuje rozwiązać problem, którego nie uznał za stosowne głośno wyrazić. — Nie można lepiej odpowiedzieć na moje pytania, uważam więc za zbędne kontynuowanie tego egzaminu! — powiedział na koniec. — Nie będę was dłużej zatrzymywał, moje dzieci, i zgodnie z wolą pana Malariusa, kończymy na dzisiaj. Po tych słowach nauczyciel klasnął w dłonie. Wszyscy uczniowie jednocześnie wstali, zebrali swoje książki i ustawili się w czterech rzędach przed ławkami. Pan Malarius klasnął po raz drugi. Kolumna ruszyła i wymaszerowała, wybijając krok z iście wojskową precyzją. Na trzeci sygnał uczniowie, łamiąc szeregi, popędzili z wesołymi okrzykami i w kilka sekund rozproszyli się wokół niebieskich wód fiordu, w których przeglądają się kryte darnią dachy Nore. II. Z wizytą u rybaka Dom maaster Herseboma, jak wszystkie domy w Nore, jest kryty darnią i zbudowany z olbrzymich pni jodłowych według starego planu skandynawskiego: dwa duże pomieszczenia rozdzielone biegnącą środkiem sienią, prowadzącą do szopy, gdzie przechowuje się łodzie, sprzęt do połowu ryb oraz stosy małych dorszy z łowisk norweskich i islandzkich, po wysuszeniu i zwinięciu dostarczanych na rynek pod nazwą ,,sztokfiszy” i ,,rondfiszy”. Każde z dwu pomieszczeń służy jednocześnie za izbę dzienną i sypialnię. Pościel, składającą się z materacy i skór zwierzęcych, przechowuje się w swego rodzaju szufladach zainstalowanych w drewnianych ścianach i wyciąga tylko na noc. Takie rozwiązanie w połączeniu z jasnym kolorem ścian i wesołością wysokiego, umieszczonego w rogu izby kominka, w którym zawsze buzuje ogień, powoduje, że nawet najuboższe domostwa sprawiają wrażenie schludności i wygody, obce wieśniakom Europy Południowej . Tego wieczoru cała rodzina zgromadziła się wokół paleniska, gdzie gotowała się powoli w ogromnym garze potrawa z wędzonego śledzia, łososia i ziemniaków. Maaster Hersebom, siedząc na wysokim zydlu, wiązał sieci, jak zawsze, gdy nie był na morzu lub w suszarni. Był to twardy marynarz w sile wieku, choć już siwiejący, o cerze ogorzałej od polarnych wiatrów. Jego syn Otto, wyrośnięty czternastolatek, podobny do ojca pod każdym względem, o wyglądzie wskazującym, iż on także zostanie wytrawnym rybakiem, siedział pochłonięty na razie przeniknięciem tajemnicy reguły trzech i swym wielkim łapskiem, najwyraźniej znającym się lepiej na władaniu wiosłem, zapisywał cyframi małą tabliczkę. Pochylony nad stołem jadalnym Erik pogrążony był w lekturze grubej książki historycznej, pożyczonej mu przez pana Malariusa. Obok niego Katrina Hersebom, zacna pani domu, przędła spokojnie na kołowrotku, a mała Vanda, dziesięcio- czy też dwunastoletnia blondyneczka, siedząc na taborecie, robiła z zapałem na drutach grubą pończochę z czerwonej wełny. U jej stóp drzemał zwinięty w kłębek wielki pies o żółtawej, gęstej jak owcze runo sierści. Co najmniej od godziny panowała niczym nie zmącona cisza, a miedziana lampa o czterech płomieniach, zasilana tranem, rzucała łagodne światło na wszystkie szczegóły tego spokojnego wnętrza. Prawdę mówiąc, cisza ta wydawała się ciążyć pani Katrinie, która od jakiegoś czasu manifestowała na różne sposoby potrzebę puszczenia języka w ruch. Wreszcie nie wytrzymała. — No, dość pracy na dzisiaj — powiedziała. — Czas nakryć do stołu i zjeść kolację. Bez słowa sprzeciwu Erik zabrał swoją księgę i przeniósł się bliżej kominka, natomiast Vanda, odłożywszy robótkę, podeszła do kredensu i zajęła się wyciąganiem talerzy i łyżek