To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

— Proszę wybaczyć. — Chyba to raczej Eric powinien go przeprosić — nie mógł darować Ballard. Eric poczerwieniał, ale nie odezwał się. John Peterson zignorował Ballarda i zwrócił się do McGilla: — No więc wywlókł pan lawiny z przeszłości, a teraz przewiduje kolejną. — Tego nie powiedziałem. — Co w takim razie pan mówi? — domagał się jasności Houghton. McGill rozłożył ręce. — Któż by się przejmował kilkoma tysiącami ton śniegu spadającymi z góry? To ciągle zdarza się w Alpach Nowozelandzkich. Jeśli jednak w tym czasie ktoś znajdzie się na ich drodze, okaże się to bardzo niebezpieczne. A w takiej właśnie sytuacji znaleźliście się. Grozi wam potencjalne niebezpieczeństwo. — Ale nie aktualne? — dopytywał się John Peterson. — Więcej powiem po drugiej serii testów. Jedno jest pewne, zagrożenie wcale się nie zmniejsza. Peterson znów zabrał głos. — To wszystko wydaje mi się bardzo cieniutkie. Z tego, co pan nam tu opowiada wnioskuję, że namawia pan nas do wydania mnóstwa pieniędzy z powodu czegoś, co może nigdy nie nastąpić. — Jest coś, czego nie rozumiem — powiedział Houghton. — Jeżeli w przeszłości spadały tu lawiny, czemu nie zburzyły domów? Mój dom wybudowano w dolinie jako drugi, dziadek postawił go w 1850 roku, dwa lata po porozumieniu z Otago. — Spójrzmy na mapę — zaproponował Ballard i przesunął ją po stole w stronę Houghtona. Matt, przypomnij sobie, jak tu wszystko wyglądało, powiedzmy dwadzieścia lat temu, zanim rozbudowano miasto po uruchomieniu kopalni. Zaznacz domy, które pamiętasz z tamtego okresu. — Wręczył Houghtonowi pióro. — No więc, mój dom stał tutaj, Turiego Bucka tu, z tym, że wiemy dlaczego on ocalał. Tutaj dom Cunninghamów i dom Pearmana... — ... i posiadłość Jacksona, i dom starego Fishera — podpowiedziała pani Samson. Hougthon powoli zaznaczył je wszystkie i wyprostował się. Ballard dodał: — Nie zapomnij o kościele, szkole i zakładzie Petersonów. Houghton naniósł kolejne krzyżyki na mapę. — Przyjrzyj im się teraz — powiedział Ballard. — Zabudowa była mocno rozproszona i tak wkomponowana w teren, że każdy z tych budynków posiadał w jakimś stopniu zabezpieczenie przed obsunięciami z zachodniego stoku. — Wziął pióro. — Wiemy jednak, że tutaj znajdował się jeszcze jeden budynek — dom Baileyów. — Zaznaczył jego położenie na mapie. — Już nie istnieje. — Do czego zmierzasz? — spytała pani Samson. — Kiedy przybyli tu pierwsi osadnicy, w połowie ubiegłego wieku, nie zadawali sobie większego trudu prowadzeniem kronik, niewiele więc wiemy o zniszczonych domach. Tylko dzięki Turiemu usłyszeliśmy o domu Baileyów. Założę się, że domy, które Matt właśnie zaznaczył są tymi, które ocalały. — To ma sens — przyznał Phil Warrick. — Jeśli komuś zniszczyło dom, to, jeżeli miał choć trochę rozumu, nie odbudowywał go w tym samym miejscu. — Jeśli sam ocalał. Baileyom to się nie udało — powiedział McGill, kładąc dłoń na mapie. — Tamte domy ocalały, gdyż ich budowniczowie mieli szczęście, albo wiedzieli w czym rzecz. Ale teraz macie tu całe miasto, a nie kilka rozrzuconych budynków. To właśnie stanowi zagrożenie. — Co więc według pana powinniśmy zrobić? — spytał John Peterson. — Chcę, żebyście przyjęli do wiadomości, że istnieje niebezpieczeństwo lawiny, to tylko pierwszy krok, ale przyjdzie kolej i na resztę. Musicie zatem podjąć niezbędne środki ostrożności, najpierw na krótką, potem na dłuższą metę. Musicie o zagrożeniu poinformować odpowiednie władze spoza doliny. Musicie być przygotowani na lawinę, jeśli spadnie. Musicie zaopatrzyć się w sprzęt ratunkowy i zmagazynować go w bezpiecznych miejscach, łatwo dostępnych w przypadku katastrofy. Musicie mieć przeszkolonych ludzi, którzy będą potrafili go używać. I ostatnia sprawa — musicie opracować plan, na wypadek, gdyby zaszła konieczność ewakuowania miasta. W wielu z tych spraw mogę służyć wam radą. Eric Peterson zaoponował. — Mój brat ma rację. Proponuje pan, byśmy wydali mnóstwo pieniędzy na zabezpieczenie się przed czymś, co może się nigdy nie zdarzyć. Jeśli mamy szkolić ludzi, to trzeba ich opłacić, sprzęt też kosztuje. Skąd mamy wziąć pieniądze? Quentin roześmiał się gorzko. — To jeszcze nic. Poczekajcie, aż usłyszycie o zabezpieczeniach długoterminowych. — Wymierzył palcem w McGilla. — Jeśli ten człowiek postawi na swoim, to doprowadzi do zamknięcia kopalni. — Co do diabła? — John Peterson spojrzał na Ballarda. — Co to za głupie gadanie? — Spytaj McGilla ile będzie kosztowało zabezpieczenie kopalni — rzucił*Quentin. — Na naszym ostatnim spotkaniu mówiło się o milionach dolarów, a wszyscy wiemy, że towarzystwo na to nie pójdzie. — Tu nie chodzi o zabezpieczenie kopalni — sucho powiedział Ballard. — Ale o zabezpieczenie miasta, W takiej sytuacji przysługuje nam subwencja rządowa. Eric Peterson roześmiał się krótko. — Wiadomo, że subwencje rządowe nie pokrywają wszystkiego, do tego im daleko. Przekonaliśmy się o tym, kiedy rozbudowywaliśmy szkołę. A mówisz przecież nie o tysiącach, ale o milionach dolarów