To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Za kilka lat postarzejesz się, two- je piersi opadną, zrobią się żylaste, schudniesz lub roztyjesz się, wreszcie kiedyś umrzesz... A tutaj po- zostaniesz wiecznie tak piekielnie piękna, że każdy, kto spojrzy, będzie cię pożądał, jak pożądano kiedyś Marii Magdaleny. Pokolenia mężczyzn będą wzdy- chały do twojej urody, choć twoje ciało już dawno obróci się w proch. Cóż ci tam chwila drwiny? To, co pozostanie tutaj, jest tak nieodparcie pociągające, że ludziom śmiech będzie zamierał na ustach. Dziewczyna ryzykując wstyd już więcej nie na- legała o ubiór. Ze łzami w oczach przytuliła się do niego. Malarz zaczął wycierać jej łzy pachnącą chustecz- ką, którą wydobył spod fartucha. Poczuła na policz- ku jego gorące usta i drapanie brody. Potem nawet chciała się bronić, ale dlaczegoś nie mogła, nagła fa- la gorąca, gdzieś spod brzucha, posyła jej aż do piersi, pod gardło. Jego ręce czule błądziły po jej ciele, powodując omdlewającą słabość w nogach i nie wiadomo, co by się stało, gdyby nagle nie dźgnęła ją świado- mość, że to przecież dom Boży, jak mawiał ksiądz Kiryk. Wyrwała się więc znów ze łzami w oczach. Malarz nie biegł za nią, patrzył, jak kieruje się ku drzwiom, potem uśmiechnął się widząc, jak wra- ca. Wziął ją za rękę i zaprowadził na rusztowanie, kazał jej usiąść i patrzeć. Sam zabrał się spokojnie do pracy. Zaczął mówić niby to do niej, ale jakby również i do siebie. Opowiadał o tym, jak twarde skały na deszczu, na wietrze kruszeją, jak pomiędzy drobiny kamienia pada nasionko trawy, kiełkuje, potem wy- rasta łąka... Mówił o pięknie zielonego źdźbła, o uro- dzie łani przebiegającej łąkę, o zieleni pól wiosną, że to wszystko nazywa się smakiem, likworem, uro- dą — czy jak tam kto chce — prawdziwego życia. Że życie, tak przecież krótkie, przeżyć trzeba bez lę- ku, z podniesioną głową, swobodnie i pięknie. No, piękno, to samo w sobie puste określenie, dla każde- go znaczy co innego. Dla niego był to jakiś tam je- go czysty rachunek. Dzisiaj, w tej chwili nawet — mówił ?—? złoży pędzle i może, jeśli będzie trzeba, iść na tamtą stronę... — Na jaką „tamtą stronę"? — zapytała. — Na tamten świat — powiedział pogodnie. — Umierać, moja droga, to jest znaleźć się w miejscu, gdzie zamyka się rachunek... — Ale każdy, nawet bardzo stary, uważa, że po- winien jeszcze żyć, że ma jeszcze tyle do zrobienia? — To są skąpcy, dostali dużo, a żal im wydać gro- sza, wiecznie oszczędzali, aż przegapili czas, kiedy już trzeba było zacząć wydawać... Ja do nich nie na- leżę, wydałem już co do grosza, dlatego mój rachu- nek jest na bieżąco — żadnych długów, żadnych „później", wszystko już było. To właśnie po to, tłumaczył dziewczynie, żeby na- uczyć ludzi, ile z życia można czerpać i wydawać, on maluje. Maluje i prawdę, że wszystko zamieni się w proch i wniwecz. Ale także i to, że zanim się to stanie, są całe godziny i dni, które mogą tę mar- ność człowiekowi wynagrodzić. A nawet, być może, znajdzie się kiedyś taki mądry, który całe swoje ży- cie uczyni takim, jak nasze najszczęśliwsze minuty. — Ten obraz — wskazał na zamalowaną ścianę — będzie przedstawiał całe nasze życie wraz z jego złu- dami. Tu, w górze — pokazał ręką na szczyt kryp- ty — będzie raj... — O, Boże, wreszcie będę mogła zobaczyć, jak wygląda w raju! — W raju, jak w raju — powiedział malarz — ludzie nie grzeszą, więc specjalnie ciekawie tam być nie może, ot, dobrze utrzymany ogród i to wszystko. Widziałem coś takiego we Francji w Vaux-le-Vi- comte... Tu niżej będzie nasza Ziemia, najpiękniejsza część malowidła, tutaj będziemy my, razem z tym wszystkim, czego się boimy. A boimy się rodziców, sąsiadów, jak wy tu, na wsi, księdza, kościoła, pań- stwa, Boga... Wiesz, że ludzie zawsze się czegoś bali? Dawno, na przykład, z dnia na dzień spodziewano się końca świata. Potem bano się głodu, moru, ognia, wojny. Dzisiaj już wiadomo, że i kryzysu też trzeba się bać... A człowiek, żeby żyć pełną piersią, musi się wyzbyć lęku, musi być wolny