To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
— Nic podobnego, mon colonel. — Ręczysz honorem? — napierał stary wojak. — Ręczę honorem. — Dobrze — rzekł pułkownik i w zamyśleniu przygryzł wargi. Dowody porucznika d’Hubert, w połączeniu z życzliwością dla tego człowieka, przekonały go. Z drugiej zaś strony było mu bardzo niemiło, że interwencja jego, z której nie robił tajemnicy, nie przyniosła żadnego istotnego wyniku. Przytrzymał porucznika d’Hubert jeszcze parę minut, po czym łaskawie pozwolił mu odejść. — Połóż się jeszcze na kilka dni do łóżka, poruczniku. Co, u diabła, myśli sobie ten chirurg, że cię melduje do służby? Wyszedłszy od pułkownika porucznik d’Hubert nic nie powiedział swoim przyjaciołom, którzy czekali na niego na dworze, by go odwieźć do domu. Nic nie powiedział nikomu. Porucznik d’Hubert nie zwierzał się z niczego, lecz wieczorem tego dnia pułkownik, przechadzając się w towarzystwie swego zastępcy pod wiązami niedaleko swej kwatery, począł mówić: — Doszedłem wreszcie do sedna sprawy. Podpułkownik, suchy, o ciemnej cerze, niski pan o krótkich bokobrodach, nadstawił ucha nie zdradzając się z zaciekawieniem. — To nie żarty — ciągnął pułkownik tajemniczo. Tamten milczał przez dłuższy czas, zanim szepnął: — Naprawdę? — O, nie żarty — powtórzył pułkownik patrząc przed siebie. — W każdym razie zakazałem d’Hubertowi w przeciągu najbliższych dwunastu miesięcy przyjmować wyzwanie lub wysyłać je Feraud. Zakaz ten wymyślił, by ratować posłuch, jaki powinien mieć pułkownik. Wynikiem tego było, że tajemnica otaczająca tę śmiertelną zwadę otrzymała niejako pieczęć urzędową. Porucznik d’Hubert odpowiadał obojętnym milczeniem na wszystkie próby wydobycia zeń tajemnicy. Porucznik Feraud czuł się w duchu nieswojo, ale z biegiem czasu odzyskał pewność siebie. Nieświadomość tego, co ma znaczyć nakazane zawieszenie broni, przysłaniał lekko drwiącym uśmiechem, jakby bawiło go coś, co pragnął zachować dla siebie. „Ale co ty zrobisz?” — pytali go koledzy. On zadowalał się odpowiedzią: „Qui vivra — verra,”* rzucaną nieco wyzywająco. I wszyscy podziwiali jego dyskrecję. Przed końcem tego zawieszenia broni porucznik d’Hubert otrzymał komendę szwadronu. To posunięcie w stopniu było rzetelnie zasłużone, ale jakoś nikt się tego nie spodziewał. Gdy porucznik Feraud dowiedział się o tym na pewnym zebraniu oficerskim, syknął przez zęby: !;czy tak?”, i niezwłocznie zdjął szablę z haka obok drzwi, przypasał ją uważnie, po czym opuścił zebranie nie odezwawszy się ani słowem. Poszedł równym krokiem do domu, skrzesał ognia i zapalił łojową świecę. Potem chwycił z kominka jakiś nieszczęsny puchar szklany i wyrżnął nim mocno o podłogę. Teraz, gdy d’Hubert został oficerem wyższego stopnia, nie mogło być mowy o pojedynku. Żaden z nich nie mógł wysłać ani przyjąć wyzwania, jeśli nie chciał odpowiadać za to przed sądem wojskowym. Nie było więc o czym myśleć. Porucznik Feraud, który od dłuższego czasu nie czuł już potrzeby spotkania z porucznikiem d’Hubert z bronią w ręku, teraz począł się zżymać na systematyczną niesprawiedliwość losu. „Czy on sądzi, że mi w ten sposób ujdzie? — myślał wzburzony. W awansie dopatrywał się intrygi, spisku i tchórzliwego manewru. — Pułkownik wiedział, co robi. Spieszno mu było przedstawić swego faworyta do awansu. To oburzające, że taki pan zdolny jest działać podobnie ciemnymi i pokątnymi środkami, by uniknąć następstw swego postępowania.” Będąc z natury beztroskiego usposobienia i posiadając temperament raczej zawadiacki niż żołnierski, porucznik Feraud zadowalał się dotychczas tym, że mógł rozdzielać i dostawać cięcia dla samej radości walki, bez dalszej myśli o awansie; lecz teraz w piersi jego obudziło się palące pragnienie, by posunąć się w stopniu. Ten szermierz z powołania postanowił wykorzystać każdą sposobność, by pokazać się i zjednać sobie przychylną opinię swych przełożonych, zupełnie jak zwykły karierowicz. Wiedział, że jest odważny, jak mało kto, i nie wątpił w swój urok osobisty. Mimo to ani urok, ani męstwo nie działały zbyt pośpiesznie. W gwałtownym i beztroskim usposobieniu porucznika Feraud, tego beau sabreur,* nastąpiła zmiana. Począł teraz czynić gorzkie aluzje do „spryciarzy, którzy awansują za nic”. „Armia pełna jest takich — mawiał — tylko obejrzeć i się dokoła.” Lecz zawsze miał na myśli tylko jednego, swego przeciwnika, d’Hubert. Raz zwierzył się zaufanemu przyjacielowi: — Widzisz, ja nie umiem się łasić, komu potrzeba. To nie leży w mym charakterze. Odpowiednie kroki porobił dopiero w tydzień po Austerlitz. Lekka jazda wielkiej armii miała przez jakiś czas ręce pełne zajmującej roboty. Lecz skoro tylko ciężar zajęć zawodowych zelżał nieco, porucznik Feraud poczynił przygotowania do bezzwłocznego spotkania. „Znam ja tego ptaszka — powiadał złośliwie. — Gdybym tylko nie pilnował sprawy, gotów byłby przeskoczyć w awansie z tuzin lepszych od siebie. O, on jest sprytny w takich sprawach.” Pojedynek odbył się na Śląsku. Jeśli nie doprowadzono go do końca, to w każdym razie do ostateczności. Jako broń wybrano szable kawaleryjskie, a okazane przez obydwu przeciwników zalety: zręczność, umiejętność, energia i stanowczość, zjednały im podziw widzów. Spotkanie stało się przedmiotem rozmów, zarówno po obydwu brzegach Dunaju, jak i w odległych garnizonach Gracu i Lubiany. Siedmiokrotnie skrzyżowali szable. Obydwaj otrzymali po kilka ran, które obficie broczyły krwią. Po każdym starciu obydwaj odrzucali propozycje zaprzestania walki, czym wywoływali wrażenie śmiertelnej nienawiści. Sprawcą tego wrażenia był po części kapitan d’Hubert, który słusznie pragnął skończyć tę awanturę już raz na zawsze; kapitan Feraud czynił to pod wpływem niesłychanego rozigrania siwych zawadiackich instynktów oraz podrażnionej ambicji