To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

— Możemy o tym porozmawiać, ale proszę, żebyś natychmiast oddał mi moją suknię. Myśliwy uśmiechnął się łagodnie. — To mi nie wystarczy. Dziewczyna — łabędź patrzyła, jak jej siostry znikają za horyzontem. Wiedziała, że nie ma wyboru — albo odda rękę obcemu, albo jeszcze tej nocy zamarznie na śmierć. — Muszę wobec tego udać się z tobą, śmiertelna istoto, ale zapamiętaj — kiedy urodzą się twoi synowie, nie nadam im imion. A bez imion nigdy nie uda im się przekroczyć progu czło- wieczeństwa. I tak dziewczyna — łabędź poszła z Khori Tumedem do jego jurty i została kobietą z jego plemienia. Z czasem nawet pokochała nad wiek rozwiniętego młodego myśliwego i tak szczęśliwie spędzali swe dni. Urodziło im się jedenastu dorodnych synów, ale dziewczynę — łabędzia wiązały słowa złożonej obietnicy i synowie Khori Tumeda nigdy nie zostali obdarzeni imionami. A wieczorami dziewczyna spoglądała tęsknie na północny wschód i Khori wiedział, że z początkiem zimy jej myśli uciekają ku domowi. Przychodziły kolejne lata spięte ostrogą, umykały. Któregoś dnia u schyłku jesieni, kiedy lasy zamierały w tanecznym pląsie, Khori Tumed oprawiał owieczkę, a jego żona siedziała i wyszywała narzutę. Ich jedenastu synów nie było w domu, wyruszyli na polowanie. — Mężu, czy nadal masz moją łabędzią szatę? — Wiesz, że tak — odpowiedział Khori Tumed, rozcinając brzuch owcy. — Chciałabym sprawdzić, czy jeszcze się w nią wbiję. Uśmiechnął się. — Za kogo mnie masz? Myślisz, że mam rozumek świstaka? — Kochanie, gdybym chciała cię teraz opuścić, to przecież mogłabym skorzystać z drzwi. — Dziewczyna — łabędź wstała i pocałowała go w kark. — Pozwól. Khori Tumed zmiękł. — Dobrze, ale zarygluję drzwi. — Umył ręce, odemknął kutą, żelazną skrzynię i podał swojej żonie suknię. Usiadł na łóżku, patrząc, jak żona rozbiera się i przywdziewa magiczne odzienie... Nagle jurta wypełnia się odgłosem gwałtownych uderzeń skrzydeł i łabędź wzbija się przez szczelinę w dachu, klapą komina, którą Khori Tumed zapomniał zamknąć! Zrozpaczony Khori Tumed rzucił w łabędzia chochlą i rękojeścią zahaczył tylko jego nogę. — Proszę! Moja żono! Nie zostawiaj mnie samego! — Mój czas dobiegi tutaj końca, śmiertelna istoto. Zawsze będę cię kochać, ale już przyzywają mnie moje siostry i tego wezwania muszę posłuchać! — Więc powiedz mi przynajmniej imiona naszych synów, ażeby mogli stać się członkami plemienia! I dziewczyna — łabędź, unosząc się nad namiotem, nadała imiona swoim synom: Karagana, Bodoguud, Szaraid, Tsagaan, Guszid, Khudai, Batnai, Khalbin, Galzut, Khowduud. A potem trzy razy okrążyła obozowisko, żeby udzielić błogosławieństwa wszystkim, którzy w nim mieszkali. I ponoć istniało plemię Khori Tumed, a jedenastu synów zostało jedenastoma ojcami. Pijak zamknął oczy i klapnął głową w talerz z ciepławymi pulpetami. Zapanowało milczenie. Do stołu przysiadła się z drugiej strony trójka dzieciaków, urzeczonych opowie- ścią. Bibi przypomniał sobie o dopiero co narodzonej córce. Spojrzałem na podobiznę Bodu w gazecie i zacząłem się zastanawiać, kim naprawdę był ten człowiek, którego znałem jedynie ze wspomnień innych. Restauracja pustoszała i rozmowy powróciły do ostatnich walk zapaśniczych. Widok dwojga nieskośnookich, którzy jedli od pewnego czasu, wart był już tylko plotki. Zoba- czyłem, jak Sherry szepnęła coś do Caspara i jak uśmiech rozjaśnił jego twarz, i wiedziałem, że są kochankami. Daremne to było przedsięwzięcie. Szukanie źródła opowieści jest jak szukanie igły w stogu siana. Powinienem transmigrować do Sherry albo Caspara i w innych krajach podjąć poszukiwania noncorpa. Wszedł brodaty myśliwy ze strzelbą. Błysnęło wspomnienie zastrzelonego, ale myśliwy oparł broń o ścianę i usiadł obok Bibiego. Zaczął rozkładać swoją strzelbę, czyszcząc po kolei części nasączoną olejem szmatą. — Bibi, co nie? Z Plemienia Reniferów znad jeziora Tsagaan Nuur? — Tak. — Córka ci się urodziła? — Dzisiaj w nocy. — Lepiej wracaj do swojego plemienia — powiedział myśliwy. — Właśnie spotkałem twoją siostrę na targu. Szuka cię, razem z bratem. Twoja żona wpadła w histerię, a twoja cór- ka umiera. Bibi sklął siebie za to, że przyjechał do miasta. Chciałem błagać go o przebaczenie. Już się zastanawiałem, czy nie transmigrować do myśliwego, a z niego z powrotem do Caspara lub Sherry, ale poczucie winy zmusiło mnie do pozostania. Może mógłbym jakoś pomóc przy dziecku, o ile zdążymy wrócić na czas. Często myślałem o tamtej chwili. Gdybym wówczas transmigrował, wszystko byłoby inaczej. Ale zostałem i Bibi pobiegł na targ. Zmrok nużył już chłodem, gdy dotarliśmy do obozowiska Bibiego. Oddechy jaków zawisały bielą w zmierzchu. Hen, z wysoka dobiegało nas wycie wiatru. Dla mnie brzmiało jak wilki, lecz lud reniferów zna różnicę. Jurtę Bibiego wypełniały ciemne kształty, lampy, para i zmartwienie. Na srebrnej tacy płonął gorzki olej. Babka przygotowywała rytuały. Żona Bibiego leżała w łóżku, blada, kołysząc dziecko — oboje z nieruchomo utkwionymi oczami. Spojrzała na Bibiego. — Nasze dziecko milczy. — Z twojej córki uciekła dusza. Była nie umocowana, nie związana przy urodzeniu i uleciała. Jeżeli do północy nie uda mi się jej wezwać z powrotem, to dziecko umrze. — W szpitalu w Zulon jest lekarz, jeszcze dawniej wyuczony w zachodnich Niemczech... — Nie bądź głupi, Bibi! Zbyt często widziałam, jak to przebiega