To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Piąta trzydzieści, a i tez nie wiadomo, czy dla nas wystarczy... Uświadamiam sobie, że przez ostatnie lata wszystko, poza uczuciami, jest dokładnie odważone, policzone i zmierzone. Zastanowiło mnie, kto jest tym narodowym geniuszem ekonomicznym potrafiącym precyzyjnie policzyć ilość parówek i kostek masła potrzebnych nam do szczęścia. Albo do przeżycia. Obojętnie bo jeśli się przeżyje, to już powód do szczęścia. Gorzej z uczuciami. Pozostawały mehmitowane. I miłosc, i nienawiść w każdej ilości. „Miłość jest chyba mniej chodliwa" — myślałam, wspominając tlenioną. Może brakuje nam czasu na kochanie? Język miłości też wymknął się spod kontroli. Zmilitaryzował włożył mundur i uzbroił w rozkazy. Podobnie jak moi mężczyźni stanu wojennego i powojennego... Po swych spisko- 166 wych spotkaniach sprawnie ściągali ze mnie mundurek łączniczki. Znowuż marzyciele obiecywali coś bełkotliwi^ ale zwykle byli pijani. Jak to poeci codzienności. Spojrzałam zazdrośnie na kolejną szczęściarę tulącą do piersi masło niczym klejnot. A potem każdy poszedł w ?woją stronę, zostawiając po sobie puste butelki tanich wód toaletowych, wiersze z drugiego obiegu. Albo śluby i ciąże, wojenne pamiątki. „Jakoś to będzie" — pomyślałam, ufnie patrząc na nowe kartony wynoszone z zaplecza. „Będzie okej" — z^odz^a Sl$ ze mną intuicja głosem Piotra. A ja miałam ochotę ją Spytać, gdzie się podziewała, gdy przy moich majtkach majstrował duży dzieciak. W mrocznym pokoju Hrabiny. W styczniowy ponury wieczór i tylko z tego powodu, że spóźniliśmy się na fjim z Dusti-nem Hoffmanem. Była siedemnasta trzydzieści. — Nie ma, skończyło się! — krzyknęła radośnie sprzedawczyni, wynosząc stos kartonów po żółtym serze, rnaś)e i cukrze. — Nie ma! — powtórzyła, widząc w moich oczac^ ^ielkie pragnienie kupienia czegokolwiek. — Nasrasz w te kąj-t^ny, a dalej nie uwierzą — powiedziała cicho do sprzątającej pp dostawie koleżanki. Sprzedawczyni nagle wydała mi się podobna dc> ^ielkiej nastroszonej gołębicy. Gotowej na wszystko. I wcale mLoferującej szczęścia swymi niecnymi czynami. — Żegnam panie. — Kolejkowy dżentelmen uhonorował nas zdjęciem kapelusza. — Przypominam paniom, piątek, ulica Węgrzyna. — Do zobaczenia w kolejce. — Uśmiechnęła^ się do nowych przyjaciół. — Do widzenia — odpowiedziała trochę zmartwi°na staro-winka. — Dzisiaj to już chyba nic nie zostało z mojegiO krupniku — szepnęła. I 167 21. WYGNANIE i— Misiu, jak to się stało? — Mama spoglądała na mnie przerażona. Oddychała głęboko, przez co unosił się i opadał trykot z Kaczorem Donaldem. Kaczor na jej piersiach miarowo ruszał różowym łebkiem. — Normalnie się stało. — Uspokoiłam ją. Pomyślałam, że matki mają wielką łatwość zapominania, jak się zachodzi w ciążę, a to przecież one są zawsze pionierkami. — Nie rozumiem. — Bezradnie spojrzała na tatusia pochylonego nad żelazkiem babki Broni. — A co tu do rozumienia. — Tatuś psuł żelazko, żeby je potem naprawiać. — Zrobi się ślub i po wszystkim. — Jak po wszystkim? Ślub jest zwykle na początku. — Mama nie dawała za wygraną. — No to mówię. — Tata tracił cierpliwość, gdyż rozpadł mu się w ręce termostat. Nazbyt mocno go ścisnął. -—Ślub zrobimy. Pobłogosławimy. Gorzej z mieszkaniem. — Uprzytomnił sobie, że jeszcze nie jest wystarczająco bogaty, by rzucać obietnicami bez pokrycia. — Ślubu nie będzie. — Postanowiłam ulżyć doli ojca. — Jak to bez ślubu? — Mama złapała się za serce. — My z tatusiem... — rozpoczęła, ale babka Bronią, która dotąd siedziała przygnieciona ciężarem nowiny, odzyskała rezon. — I bardzo dobrze. Po co ślub? Żeby potem czekać długie lata na śmierć ukochanego człowieka? — Babka miała swoje bolesne doświadczenia. I najwięcej mężów w naszej rodzinie. — Nigdy nie wiadomo, w czyje ręce dziecko się oddaje — dokończyła. — Dwoje dzieci. — Tatuś podniósł ostrzegawczo palec do góry. — W tym wypadku dwoje, bo córkę i wnuka... — Wnuczkę — sprostowała mama, mnąc swój trykot. Wolała dziewczynki. — Wnuka — powtórzył ojciec, gubiąc kolejny kawałek żelazka. — W każdym razie niemowlę. — Babka Bronią zadbała o rodzinną harmonię i byłam jej za to wdzięczna. 168 rJI — Będziemy mieli dziecko — odezwali się jednocześnie rodzice na widok wchodzącego wuja Romana. — A to dopiero nowina! — Wuj się rozpromienił. — W waszym wieku... no, no! W gazecie to na pewno o was napiszą. Zawsze piszą o jakichś biologicznych ciekawostkach. Kupimy kilka numerów. Znowu zostanę wujkiem! — Odkrył nagle i zatarł radośnie ręce. — No, nie wujkiem, Romuś, lecz wujkiem-dziadkiem. — Dziadkiem-wujkiem — sprzeciwił się mamie tata. Wyraźnie zmierzał do kłótni, ponieważ żelazko do niczego się już nie nadawało. — Misia będzie miała dziecko. To tak, jakby było nasze — wyjaśniła babka, ponownie oziębiając atmosferę. — Oczywiście! —Wuj znalazł na tę okazję głos wodzireja. Trochę drżący i nadający rodzinnemu życiu wyraz podniosłości