To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Miał dwadzieścia pięć lat i był Amerykaninem irańskiego pochodzenia. W Wydziale Omega cieszył opinią znakomitego fachowca. Harry zawsze pracował z najlepszymi. Zakończywszy składanie tego sentymentalnego hołdu Faisil zapiął rozporek, wskoczył do wnętrza pojazdu, zasiadł przy ogromnym noktowizorze, po czym wlepił spojrzenie w przystań przylegającą do posiadłości Khaleda. Harry, ukryty w cieniu budynku, zsunął kaptur i zdjął kombinezon. Był teraz ubrany w spodnie od smokingu i czarną jedwabną kamizelkę. Przy kołnierzyku olśniewająco białej koszuli miał starannie zawiązaną muszkę, a w mankietach perłowe spinki. Płetwonurek przekształcił się w przystojnego dandysa. Z kieszeni plecaka wyciągnął jeszcze niewielkie urządzenie, przypominające wyglądem aparat słuchowy i wcisnął je głęboko w ucho. Był to przekaźnik dźwięków. Wystarczyło, że Harry zamruczał coś pod nosem, a urządzenie wychwytywało wibracje powstające wewnątrz jego głowy i emitowało je w przestrzeń. Odpowiedź była tak cicha, że nie mogłaby jej dosłyszeć nawet partnerka w tańcu. - Przechodzę na sub-vocal - powiedział półgłosem. Gib, słyszysz mnie? - Słyszę - zabrzmiało mu w uchu. - Jasno i wyraźnie. Harry włożył szelki z umocowaną kaburą i wsunął pod pachę automatycznego glocka-22 kaliber czterdzieści pięć. Potem przyszła kolej na marynarkę. Wygładził klapy i pieczołowicie poprawił kołnierz. Pozostało już tylko ostatnie muśnięcie. Pochylił się i z dna plecaka wyjął flakonik wody kolońskiej. Zwykle używał zapachu cytrusów lub drzewa sandałowego - czegoś od Armaniego lub Atkinsona. Lecz w zimowym chłodzie lepsza była delikatna woń wanilii, przywodząca kobietom myśl o ciepłym i zmysłowym dotyku męskich ramion. Napis na flakoniku zawierał jedno słowo: „Obsession". Harry wklepał niewielką ilość płynu w policzki, przygładził włosy, poprawił muszkę, a potem śmiało wkroczył na oświetloną przestrzeń. Szybkim krokiem skierował się w stronę tylnego wejścia do głównego budynku. Z każdą chwilą zyskiwał coraz większą pewność siebie. Rozluźnił napięte mięśnie. Genetyka, ogromna siła woli i niezliczone godziny treningu zmieniły organizm Harry'ego w coś nadzwyczajnego. Mógł wykonywać zadania niedostępne dla innych. Nigdy nie zawiódł go ani umysł, ani ciało. Teraz z drapieżnym uśmiechem wkraczał w sam środek fortecy Khaleda. Nadchodził czas zabawy. Wszedł do zatłoczonej kuchni jak do swojej własnej. Kelnerzy i kucharze ustępowali mu z drogi, zbyt zajęci, by zastanawiać się, po co przyszedł. Su toku. Wmieszał się w tłum gości. Zagraniczni dygnitarze, biznesmeni i arystokraci z Bliskiego Wschodu rozmawiali z korpulentnymi bankierami i handlarzami bronią, z których niemal każdy był otoczony haremem pięknych dziewcząt. W powietrzu unosiła się woń świeżo zgromadzonych fortun zmieszana z zapachem staro europejskiego bogactwa. Harry kluczył beztrosko wśród połyskujących biżuterią kobiet i mężczyzn owianych dymem cygar. Wziął z trzymanej przez kelnera tacy kieliszek szampana i kanapkę. Kilkakrotnie skinął głową, jakby witał starych znajomych, a nawet pozdrowił po arabsku przechodzącego szejka. Niektórzy goście obserwowali go przez chwilę ze zdziwieniem, jakby pytali „skąd się znamy?', lecz potem wzruszali ramionami i wracali do przerwanych czynności. Nie mógł być nikim ważnym, skoro nie mogli sobie przypomnieć jego twarzy. Harry rozglądał się z zainteresowaniem. Szukał pewnego mężczyzny. Odnalezienie go nie zabrało mu wiele czasu. - Mam go - mruknął do Giba. - Tatko Petrodolar. Pośrodku sali w otoczeniu gości stał tłusty, zażywny Jamal Khaled. Szczebiotał jak ptaszek i raz po raz sięgał w stronę wypełnionej kanapkami tacy trzymanej przez zbolałego kelnera. -- Dzięki Bogu, że jestem bogaty! — piał Khaled. Życie jest zbyt krótkie, żeby kutwić! Skrzywił grube, umazane tłuszczem usta i zachichotał z własnego dowcipu. Goście zawtórowali mu śmiechem, bo żarty bogaczy są zawsze zabawne. Harry szedł dalej. Obdarzył słodkim uśmiechem żonę bankiera. Postanowił, że kątem oka będzie wciąż obserwował Khaleda, lecz z jego planów nic nie wyszło, bo właśnie w polu widzenia pojawiła się nowa postać. Tasker machinalnie obrócił głowę w stronę kobiety. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Była zachwycająco piękna, jednocześnie skromna i wyzywająca. Ubawiona jakimś kolejnym żartem Khaleda, odrzuciła głowę w tył i roześmiała się na całe gardło. Harry poczuł nagle, że serce wali mu jak młotem. Kobieta odgarnęła kruczoczarne włosy i nachyliła się w stronę gospodarza. Po chwili odeszli, zajęci konwersacją o sprawach istotnych. Harry z zaciekawieniem ruszył ich śladem. Kobieta podniosła wzrok i przypadkowo spojrzała mu prosto w oczy. Uśmiechnął się. Przez kilka sekund patrzyła na niego z zainteresowaniem, po czym Odwzajemniła uśmiech. Chwilę później została zasłonięta przez innych gości. - Mmmmm... - mruknął Harry. -- Harry! - rozległ się głos w jego uchu. --Ty kundlu! Chcesz wszystko spaprać? Pamiętasz jeszcze, co znaczy „terroryzm nuklearny"? - Hau, hau. Powinieneś zobaczyć głowice tego kodaka. Idę na górę. Wspiął się po szerokich schodach wiodących na pierwsze piętro i zaczął kluczyć wśród gości podziwiających kolekcję antyków rozstawioną wzdłuż galerii. Rozejrzał się, by sprawdzić, czy nikt go nie obserwuje, po czym wśliznął się do korytarza prowadzącego w stronę prywatnych apartamentów Khaleda rozmieszczonych w zachodnim skrzydle budynku. Biblioteka była pusta i ciemna, choć nie cicha. N a drzwiach tykało urządzenie elektroniczne rejestrujące kod blokady. Wraz z ostatnim kliknięciem zamek ustąpił i Harry bezgłośnie wsunął się do wnętrza pokoju. Podszedł do ogromnych drzwi balkonowych, otworzył je i wyszedł na taras. Nad sobą miał balkon drugiego piętra. Prześliznął się przez barierę i rozpoczął wspinaczkę po ścianie zamku. Palce żelaznym chwytem wpiły się w głęboki załom muru. Harry odbił się od balustrady i skulony wylądował na balkonie. Chwilę później był już w gabinecie Khaleda. - Wszedłem do biura Prosiaczka. - Bierz się do roboty, kolego. Wpadający przez okno blask księżyca oświetlał antyki i bezcenne płótna. Etruskie wazy, greckie rzeźby, Vermeer i martwa natura pędzla van Gogha. Harry nie tracił czasu na zwiedzanie. Podszedł do ogromnego biurka i usiadł przed komputerem