To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Nigdy nie pojawiał się publicznie bez swego mistrza ochrony, któremu płacił więcej, niż wszystkim swoim najemnikom. Najgorsza potwarz nie była go w stanie wypro- wadzić z równowagi na tyle, by wpakował się w głupi pojedynek. To po pierwsze. Milczałem. Takie było moje przeznaczenie tego wieczoru. - Po drugie... Przyczyną pojedynku stała się złota broszka na kołnierzu kapitana Wichi - będąca jakoby odwróconym herbem Driwegocjusów. Podczas pojedynku broszka została rozdeptana, jednak rysunek wciąż jeszcze był wyraźnie widoczny. Abstrakcyj- ny wzór, przecinające się linie. Wczorajszej nocy kapitan w obec- ności kata potwierdził, że broszka jest jego własnością, że dostał ją od matki i nikt nigdy nie widział na niej żadnych odwróconych herbów. Oblizałem wargi. - Tym niemniej kapitan umarł o świcie. Serce nie wytrzymało. Milczałem. - Po trzecie i ostatnie... Mieliśmy z panem szczęście, panie zi Tabor. Książę padł ofiarą innego spisku, znacznie bardziej kunsz- townego i wyrafinowanego; przy czym pułapka została zastawiona za pomocą niewiarygodnie subtelnej magii. Głównym podejrza- nym jest mistrz ochrony Driwegocjusa, Ondra o przydomku Naga 144 Marina i Siergiej Diaczenko Iglica. Nie ma jednak szans, by postawić go przed sądem. Zniknął od razu po incydencie i zaszył się teraz niewątpliwie w jednej ze swych nor. Nie wiadomo, na co mu się to wszystko zdało, dostawał przecież gigantyczne pieniądze! Własnoręcznie ściął złotonośne drzewo. Jednak... Chłopak przerwał w pół słowa. Milczał przez chwilę, po czym chwycił klamkę: - Zegnam pana, panie zi Tabor. Proszę wybaczyć, jeśli cos' poszło nie tak. - Życzę zdrowia pańskiej matce - rzekłem. Chłopak uśmiechnął się z goryczą: - Dziękuję. Jeszcze jedno, panie zi Tabor. Kiedy zdecyduje się pan kogoś' ukarać... proszę zapamiętać moje słowa. I ukarać króla. Drzwi się zamknęły. Milion lat temu (początek cytatu) Leżeli, obejmując się. Alik w ciemności posapywał na swoim rozkładanym łóżku. Staś miał gładkie, opalone ramię. Wtulając gorący nos mężowi w ucho, Julia myślała, że wszystko jest dobrze. Że jest prawie w domu. Jest jej ciepło, przytulnie i niczym nie musi się niepokoić. ...Spotkali się w metrze. Dwoje dorosłych już, samodzielnych, ani trochę nie lekkomyślnych ludzi po raz pierwszy spotkało się w metrze - w ludzkim potoku, a dokładniej, niemal w tłumie. Był listopad; oboje wracali z pracy, zmęczeni i głodni, obojgu było nieprzytulnie i smutno, na żadne z nich nikt w domu nie czekał. Ruchome schody niosły ich - najpierw na spotkanie - a po- tem dalej, w różne strony; oboje mieli zwyczaj patrzeć na sunący z naprzeciwka ludzki potok. Od razu się zauważyli. Julia prawie natychmiast odwróciła wzrok; niezręcznie jest gapić się na nieznajomego mężczyznę. W pewnym momencie wy- dało się jej, że skądś' zna tego człowieka, ale nie może sobie przy- pomnieć, gdzie się już spotkali. Po zejściu z ruchomych schodów na chwilę zatrzymała się obok kiosku z książkami, a potem nieoczekiwanie dla samej siebie Magom wszystko wolno 145 zawróciła i pojechała w dół, tam, skąd dopiero co wyjechała. Poło- wę dystansu na zmianę to wymyślała sobie za szczenięcą głupotę, to pocieszała tym, że czasu na idiotyczną przejażdżkę straciła nie- wiele - góra siedem minut. A dokładnie pos'rodku schodów - jak poprzednim razem - zobaczyła znajomego nieznajomego, który jechał jej na spotkanie. I od razu odwróciła wzrok. Być może kiwnął w jej stronę. A może przyglądał się z niedo- wierzaniem, jak ona odwraca się, z uporem udając, że go nie zauwa- ża. Czerwieniąc się i patrząc sobie pod nogi, zjechała na dół, na peron. W pierwszym odruchu chciała uciekać. Wskoczyć do wagonu metra i o wszystkim zapomnieć; przyjedzie do domu jakieś' czter- dzieści minut później, nie będzie jednak trzeba wybijać się z usta- bilizowanej, komfortowej i zaplanowanej samotności. Żadnych znajomych, żadnych trosk. Potem pomyślała, że może naprawdę się znają? Po prostu za- pomniała o poprzednim spotkaniu, a ten mężczyzna nie? Może spotykali się w instytucie i jej ucieczka okaże się w takiej sytuacji dziwna i obraźliwa? Zjechała na peron i stanęła obok budki dyżurnej, na przelocie. Na białym marmurze ściany wydrapane było niecenzuralne słowo; Julia czuła się nieswojo, jak w kolejce do lekarza. Minęło pięć minut; co chwila podnosiła zegarek do samego nosa i miała wraże- nie, że stanął. Przeszło dziesięć minut. Potem piętnaście. Dyżurna spoglądała z przeszklonej budki ze współczuciem. A Julia co chwilę zahaczała wzrokiem o niecenzuralny napis, jakby wdeptywała w krowi placek. Gdy upłynęło dwadzieścia minut, zrozumiała że dwadzieścia cztery przeżyte lata nie dodały jej ani kropelki rozumu. Czerwona, jak pierwszomajowe prześcieradło, weszła na jadące do góry scho- dy i przez całą drogę na powierzchnię nie unosiła wzroku. Przez kilka dni czuła nieuzasadniony smutek, a potem wszyst- ko potoczyło się po dawnemu. Na dobre zapomniała już o człowie- ku na ruchomych schodach i bardzo się zmieszała, gdy któregoś dnia w metrze ktoś delikatnie chwycił ją za łokieć. 146 Marina i Siergiej Diaczenko - Proszę wybaczyć... Patrzyła na niego, nie mogąc sobie przypomnieć, gdzie go wczes'niej widziała. Coś takiego zdarzało się jej już wcześniej - nieznani ludzie witali się z Julią jak starzy znajomi i życzliwie pytali o różne rzeczy, a ona uśmiechała się z przymusem, nie mając nadziei, że przypomni sobie imię rozmówcy, czy okoliczności, w których się poznali. Teraz również mrugała, próbując pojąć, kto przed nią stoi. Tylko że tym razem zmieszany był mężczyzna. - Proszę wybaczyć, chyba nie powinienem... Ruchome scho- dy, Pamięta pani? Przypomniała sobie. Nadjechał jej pociąg. Miała jeszcze szansę chłodno kiwnąć głową i wślizgnąć się do wagonu, gdzie tak obiecująco widać było wolne miejsca na siedzeniu z dermy. Zawahała się i drzwi zatrza- snęły się jej przed nosem. Pociąg odjechał. - Mam na imię Stanisław. Poznawali się stopniowo, ostrożnie, bojaźliwie -jak dwa nie- ufne zwierzątka, jak dwaj tchórzliwi bokserzy. W milczeniu wędro- wali zaśnieżonym parkiem i krążyli po własnych śladach, cały czas w milczeniu