To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Inne credo, niepisane, przekazywane z pokolenia na pokolenie, brzmiało bardziej rzeczowo i lepiej streszczało filozofię Altenhoffenów: „Wiedzcie, że – prawdziwa czy nie – plotka to klej, który spaja nam miasto”. A to się zapowiadało wcale nieźle: „Kultowy idol kuinacki wiąże zniknięcie mistrza kręglarstwa z producentem filmowym”. Było spajające (żeby nie powiedzieć: lepkie) i z biglem. Altenhoffen nasunął teraz na oczy okulary na dystans półśredni i zerkał na ludzi zebranych w pobliżu bazaltowej skały, pod którą zionęła jama – grób Marleya. Trudno było wyczuć, czy Sallas dostrzegł pojawienie się Levertova i jego przebierańców, czy nie. Twarz Ike’a wydawała się nieprzenikniona jak profil na starej monecie. Można z niej było tylko wyczytać, że przedłużająca się ceremonia niecierpliwi Ike’a, zresztą nie tylko jego. Zdawało się, że przemowa Normana Wonga nigdy się nie skończy. Przez niemal pół godziny opłakiwał los wszystkich psów, które pamiętał, poczynając od swego pierwszego springer spaniela. Ludziom zaczynały już puszczać nerwy, lecz nie na tyle, żeby się sprzeczać ze zapłakanym i narąbanym facetem mającym siedem stóp, a uzbrojonym w colta kaliber .44. Potem Greer zmówił modlitwę rastafariańską, do tego stopnia etniczną, że nikt nie miał pojęcia, w jakim języku. Teraz zaś pani Herbowa Tom brnęła przez żałobną wersję Starej owcy, a prezes Bellisarius czekał, aż skończy. Trzymał odbitkę klubowej księgi, do której wciąż zerkał, jakby z zazdrosnym podziwem. Pod dotknięciem cienkich palców Kujona stroniczki fruwały niczym liście rozmiatane przez zimową wichurę. Drobny człowieczek był tak blady i wycieńczony, że Altenhoffen zaczął się martwić: jeśli pani Tom nie przyśpieszy, to może trzeba będzie pochować więcej niż jednego członka klubu. Pani Herbowa Tom wreszcie dobrnęła do końca i schowała elektroniczny notes. Billy zamknął klubową księgę i podszedł do otwartego grobu. Zerknął w głąb; twarz Kujona była raczej rozgorączkowana niż okryta żałobą. Wszyscy czekali. Kujon wydawał się jednak pogrążony w myślach tak głębokich i szalonych, że mógł się zdobyć tylko na wbicie płonącego spojrzenia w ziemię. Zastygł bez słowa i trwało to tak długo, że w tłumie stojącym w łagodnym popołudniowym słońcu zaczęło wzbierać gniewne szemranie. W końcu z tego snu na jawie wyrwał Kujona Sallas. – Palnij tę mowę, Billy. Mamy na głowie także inne sprawy. Skierowana ku ziemi udręczona twarz uniosła się jak rozwijający się grzyb. – Prawdę mówiąc – warknął Kujon – nie będzie żadnej mowy. Poza tym, ja też mam na głowie swoje sprawy. Jednak lubiłem starego Marleya. Przyzwoity był z niego pies. Zestarzał się. Poharcował sobie jeszcze na koniec. I zmarł. Przyniosłem tu taki wierszyk, może się nada. – Po raz ostatni zerknął do księgi, potem uniósł wzrok i spojrzał na tłum. – Oto, co na ten temat miał do powiedzenia dziewiętnastowieczny poeta, Anglik nazwiskiem Kipling. Psa urok. Tak się nazywa wiersz. To słowa przestrogi, drodzy Psubracia, i słowa boleści. Billy zamknął księgę i po długiej – znów! – chwili milczenia, zmarszczywszy brwi, zaczął recytować z pamięci: Tak jakby smutków nie dość było w życiu, co samo już niełatwe znajdą się ludzie, którzy siłą jeszcze dołożą sobie zmartwień. Bracia i siostry – pamiętajcie, serc swych w psie gardła tak nie pchajcie! Szczeniaka kup, chcąc mieć na własność tę miłość, której obce kłamstwo. Wierność otrzymasz, a z nią przyjaźń, co da się głaskać oraz bijać. Sam tego jednak nie miej w planach, by psu dać serce do kąsania. Kiedy w konwulsjach i charkotach dobiegać zacznie kres żywota, a weterynarz wybrać każe pomiędzy kulą albo gazem, wtedy sam się przekonać możesz – jak serce twe psi ząb rozorze. Posłuszny zawsze twojej woli na ręce już się nie gramoli, bo to przymilne dotąd ciało odeszło, chociaż iść nie chciało. Ach, ileż trzeba mieć odwagi dać serce swe psim zębom nagim! A czy nas więcej nie kosztuje, gdy ludzką nędzę się dołuje? Bo nam na własność go nie dają, lecz z lichwą skarb ten pożyczają, nietrwałą rzecz nam kładą w ręce, im masz ją dłużej – płaczesz więcej. Nieważne już po ilu latach, dość, że nadejdzie długu spłata. Czemuż, nim ktoś nas wezwać zechce, ma jeszcze pies nam ranić serce? „Ten stary Kujon wciąż czuje bluesa”, z dumą zanotował Altenhoffen. Występ sprawił, że oczy wszystkich zawilgły jak ów stok cmentarny. Wielki Norman Wong zawodził jak zrozpaczony pies. Wszystkie powieki uniosły się, bo oto drobny skwaszony człowieczek kopniakiem posłał w głąb jamy parę grud, a potem – sztywny i wyprostowany – przepchnął się bez słowa przez tłum i pognał do miasta. Do grobu wrzucono więc psie torebki, a potem Norman Wong podał srebrną łopatkę i Ike Sallas zaczął zasypywanie dołu wilgotna, czerwoną ziemią. Altenhoffen pstryknął swym fuji zdjęcie na pierwszą kolumnę, a tłum zaczął się rozchodzić. Jeżeli chodzi o pogrzeb, to tyle. Zapchajdziura w gazecie. Budząca umiarkowane zainteresowanie. Altenhoffen obszedł głaz i stanął obok Sallasa, trzymając w pogotowiu oba notesy. Jednak to Ike zapytał pierwszy: – Jak to jest, Szare Komóry, że nosisz aż cztery pary okularów? – Podprowadziłem dziadkowi Altenhoffenowi z biurka. Napar z tego, co teraz przywiózł Billy, daje po oczach i nie mogę nosić kontaktów. To ostry towar, Ike. Jeden czajnik może człowieka zabić... – A co się dzieje z Kujonem? Wygląda jak śmierć na głodzie. Altenhoffen pokręcił głową. – Biedny Kujon wpadł w panikę. Nie jest na głodzie, trzęsie go ze strachu. Dzisiejsza ranna „Victorian Mail” donosi, że tę kolonię Greenera zaatakował w nocy rząd kanadyjski, zrobili rajd jak wszyscy diabli