To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

- Lepiej kochać i utracić - mruknął - niż nie kochać wcale. - Może to banał - przyznała Jane. - Ale to jeszcze nie znaczy, że nie jest prawdą. ROZDZIAŁ 18 BOGINI DROGI Dopóki nie zniknął, nie wyczuwałam zmian w wirusie descolady. Adaptował się do ciebie? Zaczynał smakować jak ja sama. Włączył do swojej struktury większą część moich molekuł genetycznych. Może przygotowywał się, żeby cię przemienić jak nas. Ale kiedy opanowal twoich przodków, połączył ich z drzewami, wśród których żyli. Z kim mógłby nas połączyć? Jakie formy życia istnieją na Lusitanii, prócz tych, które już tworzą pary ? Może descolada zamierzała przyłączyć nas do istniejącej pary albo zastąpić nami jeden z elementów. A może chciała połączyć was z ludźmi? Teraz zginęła. Nigdy nie nastąpi to, co planowała. Ciekawe, jakie życie byś prowadziła. Kopulowała z ludzkimi samcami? To obrzydliwe. A może byś rodziła żywe potomstwo, tak jak robią to ludzkie samice ? Skończ z tą ohydą. Zastanawiałem się tylko. Descolada zniknęla. Jesteście od niej wolni. Ale nie wolni od tego, czym powinniśmy się stać. Wierzę, że przed jej nadejściem zyskaliśmy inteligencję. Wierzę, że nasza historia jest starsza od pojazdu, który ją tutaj przyniósł. Wierzę, że gdzieś w naszych genach tkwi sekret życia pequeninos, kiedy mieszkali na drzewach, nie byli larwalnym etapem rozwoju świadomych drzew. Gdybyś nie miał trzeciego życia, Człowieku, byłbyś teraz martwy. Teraz... Ale za życia byłbym nie zwykłym bratem, a ojcem. Za życia mógłbym podróżować wszędzie, nie musiałbym wracać do swojego lasu, aby spłodzić potomstwo. Nie musiałbym tkwić przyrośnięty do jednego miejsca, prowadząc zastępcze życie poprzez opowieści, jakie znoszą mi bracia. Nie wystarczy ci oswobodzenie od descolady? Musisz pozbyć się także wszelkich jej konsekwencji? Inaczej nie będziesz zadowolony? Zawsze jestem, zadowolony. Jestem kim jestem, jakkolwiek do tego doszło. Jednak nadal w niewoli. Samce i samice nadal muszą oddać życie, aby przekazać swe geny. Biedny głupcze. Czy myślisz, że wolna jestem ja, królowa kopca? Czy myślisz, że ludzcy rodzice odzyskują prawdziwą wolność po wydaniu na świat młodych? Jeśli życie oznacza dla ciebie niezależność, niczym nie skrępowaną swobodę, wtedy żadna ze świadomych istot nie jest żywa. Żadne z nas nigdy nie jest w pełni wolne. Zapuść korzenie, przyjaciółko, a potem mi powiedz, jak mało miałaś wolności, gdy żyłaś bez nich. Wang-mu i mistrz Hań czekali razem nad rzeką, jakieś sto metrów od domu... przyjemny spacer po ogrodzie. Jane uprzedziła ich, że ktoś przybędzie im na spotkanie, ktoś z Lusitanii. Oboje wiedzieli, że oznacza to lot szybszy niż światło. Przypuszczali jednak, że gość musiał wejść na orbitę wokół Drogi, przelecieć promem na powierzchnię i teraz przekrada się do nich. Zamiast tego na brzegu, tuż przed nimi, pojawiła się śmiesznie mała konstrukcja. Otworzył się luk. Wyszedł mężczyzna. Młody człowiek: mocno zbudowany, biały, ale przystojny. Trzymał w dłoni probówkę. Uśmiechnął się. Wang-mu nie widziała jeszcze nigdy takiego uśmiechu. Ten człowiek widział ją całą na wylot, jakby natychmiast zawładnął jej duszą. Jakby ją znał od bardzo dawna, od zawsze... lepiej, niż ona znała samą siebie. - Wang-mu - rzekł. - Królewska Matka Zachodu. I Hań Fei-tzu, wielki nauczyciel Drogi. Skłonił się. Odpowiedzieli tym samym. - Moje przesłanie jest krótkie - powiedział. Wręczył Haniowi probówkę. - Oto wirus. Kiedy tylko odlecę... ponieważ nie mam ochoty na przemiany genetyczne, uprzejmie dziękuję... wypijesz to. Przypuszczam, że smakuje jak ropa albo coś równie obrzydliwego, ale wypij mimo wszystko. Następnie skontaktuj się z możliwie wielką liczbą ludzi, w domu czy w tym pobliskim miasteczku. Masz jakieś sześć godzin, zanim się rozchorujesz. Przy odrobinie szczęścia, na drugi dzień wszystkie symptomy ustąpią. Bez wyjątku. - Wyszczerzył zęby. - Koniec z tymi tańcami, mistrzu Hań. - Koniec wreszcie ze służalczością nas wszystkich - odparł Hań Fei-tzu. - Jesteśmy przygotowani na to, żeby natychmiast rozpowszechnić wiadomość. - Nie mówcie nikomu jeszcze przez kilka godzin po wprowadzeniu wirusa. - Oczywiście. Twoja mądrość doradza mi ostrożność, chociaż serce nakazuje, by jak najszybciej ogłosić cudowny przewrót, jaki zwiastuje nam miłosierna zaraza. - Owszem, całkiem miła - zgodził się przybysz. Spojrzał na Wang-Mu - Ale ty przecież nie potrzebujesz wirusa? - Nie, proszę pana - potwierdziła. - Jane twierdzi, że należysz do najbardziej inteligentnych osób, jakie poznała. - Jane jest zbyt łaskawa. - Nie. Pokazywała mi dane. - Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Nie podobało się jej, że jego oczy jednym długim spojrzeniem obejmują całe jej ciało. - Nie musisz tu czekać na zarazę. Właściwie nawet lepiej, jeśli się wyniesiesz, zanim wybuchnie. - Wyniosę? - A co cię tu trzyma? - zapytał młody człowiek