To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Dopiero teraz, kiedy odwróciła się do niego i uśmiechnęła, zorientował się, że ma przed sobą młodą kobietę, dwudziestoparoletnią, najwyżej tuż po trzydziestce, dość atrakcyjną, przynajmniej w pewnym sensie. Ciemne, gęste włosy, ostrzyżone były na pazia, z grzywką opadającą na oczy - oczy, które miały w sobie błękit ślepiów syjamskiego kota. Zerknął na swój rower osuwający się w pokrzywy i z uśmiechem wzruszył ramionami. - Przyjechałem po książki, które zostawiłem w zakrystii. Może chciałaby pani wejść i rzucić okiem na kościół, zanim go zamknę? Kiwnęła głową. - Właściwie miałam odszukać Hall. Ale chętnie obejrzę także kościół. - Do Hall można dojść również przez tamtą furtkę, za cisami. - Ruszył przodem wąską ścieżką. - Ale tam nie ma niestety nikogo. Już od paru lat. -A może znał pan tamtych ludzi? - Wpatrywała się w niego przenikliwie. - Niestety nie. Już kiedy objąłem tę parafię, dom był opustoszały. Przydałoby się, aby zamieszkała tam jakaś rodzina. 14 ?)?? ech - A więc dom jest na sprzedaż? - zawołała skonsternowana. - Nie. Nie, na tym właśnie polega problem. Dom należy w dalszym ciągu do Duncanów. Jeśli dobrze słyszałem, pani Duncan mieszka teraz we Francji. Pani Duncan. Laura Catherine. Jej matka. - Nie zna pan przypadkiem jej adresu? - Jakby z daleka słyszała swój drżący głos. - Jestem jej krewną. Dlatego przyjechałam. - Rozumiem. - Zerknął na nią ukradkiem, kiedy dochodzili do kościoła. Wyjął z kieszeni klucz, otworzył drzwi i wprowadził ją do środka, wyciągając jednocześnie rękę, aby zapalić światło. - Niestety nie mam pojęcia, jak brzmi jej dokładny adres, ale może będzie to wiedział mój poprzednik. Zajmował się tą parafią przez dwadzieścia pięć lat i chyba utrzymywał kontakt z panią Duncan, kiedy wyjechała. Mogę pani dać jego adres. - Dziękuję. - Joss rozejrzała się dokoła. Był to piękny mały kościółek, prosty, o pobielonych ścianach, oknach z trzynastego wieku, łukowych sklepieniach, błyszczących przedmiotach z miedzi i mosiądzu oraz licznych płytach pamiątkowych. Nawę boczną w południowej części wypełniały dębowe ławy i rzędy krzeseł. Kościół został już przystrojony na święto dożynkowe; wszystkie gzymsy okienne, półki i ławy obwieszono owocami, warzywami i kwiatami. - Pięknie tu. - Nieprawdaż? - W jego głosie zabrzmiały satysfakcja i duma. - Cieszę się, że przyszło mi działać w tak uroczym kościele. Pełnię swoją funkcję oczywiście także w trzech innych, ale żaden z nich nie może się równać z tym. - Czy mój... - Joss ugryzła się w język i czym prędzej powiodła wzrokiem wokół siebie. Omal nie powiedziała: „mój ojciec"! - Czy Philip Duncan jest pochowany tutaj? - Owszem, tak. Pod tamtym dębem. Zobaczy pani jego grób, idąc ścieżką wprost do Belheddon Hall. - Nie będzie w tym nic złego, jeśli wejdę tam do środka? Może ktoś pilnuje domu? - zawołała Joss za księdzem, który wszedł już do zakrystii po książki. - Nie. Jestem pewien, że nie ma w tym nic złego. Proszę się tam swobodnie rozejrzeć. Nikt nie będzie miał nic prze- T)om ech 15 ciw temu, jako że w Belheddon Hall nie ma już nikogo, niestety. Zobaczy pani, co się stało z ogrodem. Kiedyś był naprawdę piękny, ale dziś to już dzika dżungla. - Wyszedł z zakrystii i zamknął za sobą drzwi. - Proszę, zapisałem tu adres Edgara Gowera. Przykro mi, ale nie pamiętam jego numeru telefonu. Mieszka w pobliżu Aldeburgh. - Wetknął jej w dłoń kartkę papieru. Odprowadzała go wzrokiem, kiedy szedł do furtki, gdzie zostawił rower. Niebawem wsiadł na niego i odjechał z książkami podskakującymi w bagażniku, ona zaś poczuła się nagle bardzo samotna. Nagrobek pod dębem był prosty, niczym nie upiększony. Philip Duncan Urodzony 31 stycznia 1920 Zmarł 14 listopada 1963 Nic poza tym. Nawet drobnej wzmianki o pogrążonej w żalu żonie. Ani o dziecku. Wpatrywała się w ten lakoniczny napis parę minut, a kiedy w końcu odwróciła się i drżąc cała postawiła kołnierz, aby ochronić się przed wiatrem, uświadomiła sobie, że oczy ma pełne łez. * % * Upłynęło jeszcze sporo czasu, zanim poczuła się dość silna, aby odejść od tej starej budowli i wrócić do samochodu. Potem, napawając się tęsknie atmosferą rodzinnego domu, siedziała bez ruchu i tylko wodziła dokoła wzrokiem. Na półeczce leżała skarpetka Toma; ściągnął ją, gdy siedział obok niej. Chciał, żeby possała mu palec. Jeszcze parę minut pozostawała tak w bezruchu, pogrążona w zadumie, a potem, jakby tknięta nagłą myślą, wyprostowała się i zacisnęła dłonie na kierownicy. Przecież w kieszeni ma adres kogoś, kto znał dobrze jej matkę, pamięta ją z pewnością i może wie, gdzie ona teraz przebywa. Sięgnęła po atlas samochodowy. Wspaniale, na szczęście Aldeburgh nie jest wcale daleko. Podniosła wzrok. Niebo tworzyło szachownicę z ciemnych, pędzonych przez wiatr chmur i jasnych promieni słonecznych. Do wieczora pozostało jeszcze mnóstwo czasu. ^Rozdział 2 jechała na długą, szeroką ulicę główną w Aldeburgh i przez chwilę siedziała bez ruchu, patrząc przez przednią szybę na sklepy i domy. Miejscowość sprawiała miłe wrażenie; była schludna, pogodna i w tym momencie bardzo cicha. Ściskając w dłoni kartkę z adresem Joss wysiadła z samochodu i podeszła do mężczyzny, który oglądał witrynę antykwariatu. U jego stóp nieduży terier szarpał za smycz; najwidoczniej nie mógł się już doczekać, kiedy wreszcie pójdą na plażę. Mężczyzna spojrzał na kartkę. - Crag Path? To tam. Nad morzem. - Uśmiechnął się. -Jest pani znajomą Edgara Gowera? Czarujący człowiek. Czarujący! - Nieoczekiwanie parsknął śmiechem i ruszył przed siebie. Idąc we wskazanym przez niego kierunku uświadomiła sobie zaskoczona, że i ona się uśmiecha. Minęła mały domek rybacki, przeszła na drugą stronę wąskiej dróżki i znalazła się na promenadzie oddzielającej długi szereg domów zwróconych frontem na wschód od wysokiego nabrzeża, za którym lśniła kamienista plaża. Dalej rozpościerało się szare, wzburzone morze