To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
- Hej, ty, Mary-Lou, o co tu chodzi? - zawołał do mnie facet w białym stroju. - Facet chce Luizjanę na surowo? Zerknęłam na kartkę z zamówieniem. - Czy we Włoszech jedzą kurczaka na surowo, Luigi? - zapytałam. - Nie, jemy pieczonego kurczaka. Nie nazywam się Luigi. - A ja nie nazywam się Mary-Lou. Oczywiście facet chce normalnego chickenburgera, a do tego piwo. - Och... - jeszcze raz spojrzał na zamówienie. - Alkohol powinnaś zapisywać z drugiej strony. - Błądzenie jest rzeczą kanadyjską, a wybaczanie włos ką - powiedziałam, wychodząc z kuchni z dwoma Kana dyjskimi i dwoma Rzymskimi w ramionach. Kiedy przekroczyłam próg sali, mój przyszły jedyny 262 263 ukochany i ja wymieniliśmy spojrzenia i uśmiechy. Znowu, tym razem mniej mechanicznie, zauważyłam, że ma bardzo miły uśmiech. Po chwili podeszłam do jego stolika. - Przepraszam - odezwałam się. - Nie, to ja przepraszam. Pozwoliłem sobie na głupi żart. Próbowałam popatrzeć na niego ukradkiem, gdy obsłu- giwałam innych klientów, ale nasze oczy spotykały się za każdym razem. - Prosto z pieca - powiedziałam, stawiając przed nim zamówioną Luizjanę. Roześmiał się. I tyle. Nic więcej. Wieczna nieśmiałość rodzaju ludzkiego. Spojrzenia i uśmiechy. Kawa, którą ktoś pije bez końca. Dokładnie odliczony piętnastoprocentowy napiwek. Powolne, pełne wahania, lecz nieodwracalne przedzieranie się przez tłum klientów w kierunku wyjścia. Na szczęście nie wszystko było stracone. Zapytałam Dan- ny, czy widziała już tego mężczyznę. - Tego z potarganymi włosami? Jasne, często tu wpada, zwykle na kolację, nie na lunch. Wczesnym wieczorem. Za mówił Luizjanę? - Tak. - Z ostrą musztardą? - Nie. - Och... Wydaje mi się, że on zawsze prosi o ostrą musz tardę... To domniemane upodobanie na zawsze wryło mi się w pamięć. Alain zapytał mnie, jak się czuję. W tamtej chwili byłam w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach nieżywa ze zmęczenia, a w jednym przyjemnie podekscytowana. - W porządku - odparłam, niedbałym machnięciem ręki zbywając prawie dwie godziny blitzkriegu. - Świetnie. Masz szczęście, dziś urzędy państwowe nie pracują, więc w porze lunchu było tu dość spokojnie. Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. - Żartujesz! - Nie. Szkoda, że nie widziałaś, co działo się wczoraj. To było prawdziwe szaleństwo. Mój poziom zmęczenia podskoczył do 99,5 procent. Gdyby nie Tito, zakończyłabym karierę kelnerki natychmiast, ale z jego powodu, kiedy Alain zaproponował mi stałą pracę na zmiany, zgodziłam się bez wahania. Wymazałam z pamięci setki kapryśnych, narzekających, obleśnych, nerwowych, wulgarnych, nieuprzejmych klientów i skupiłam się na tym jednym, jedynym, tym z ciepłym uśmiechem. Przez kilka następnych dni często o nim myślałam. Gdy pracowałam nad powieścią, zanurzona w chorobie i bolesnym odchodzeniu, pojawiał się w moim umyśle niczym wieloryb, przebijający powierzchnię wody tryskającą fontanną, i moja głowa wypełniała się błękitnym morzem i barwnymi rybami, aż w końcu musiałam przywoływać się do porządku. - Nie wiesz nawet, jak ma na imię - mówiłam sobie. Kiedy zobaczyłam go znowu, serce podskoczyło mi ra- dośnie, a trzy talerze o mały włos nie upadły na ziemię. Był taki przystojny! Nie chodzi mi tylko o to, jak go widziałam, ale jak go czułam. Miałam wrażenie, że znajduję się w jakiejś odległej placówce mojego ciała, na przykład w granicznym wielkim palcu stopy, a przybycie Tita jest nagłym, prawie niewiarygodnym wypełnieniem obietnicy złożonej kiedyś przez stolicę, czyli serce, obietnicy, z której spełnieniem zwlekano tak długo, że w końcu stała się tylko pogłoską, obietnicy dostarczenia świeżej krwi. Wystarczyło jedno spojrzenie na zaczerwienioną od zimna twarz Tita, który wszedł w porządnym, zimowym palcie, energicznym tupnięciem otrzepał buty ze śniegu i rozejrzał się, a już po- czułam ożywienie i przypływ energii. W jednej chwili po- dawanie padliny żarłocznym robalom (gdy stawiałam talerze na stole, widziałam klientów jako ślepe różowawe robaki o miękkich ciałach, zdefiniowanych przez ich funkcję i będących tylko przewodami pokarmowymi z jednym 264 265 otworem wiszącym tuż nad stołem i czekającym na napeł- nienie, a drugim, poniżej, gotowym w każdej chwili vvy. dalić pokarm) stało się zadaniem, z którym mogłam sobie poradzić; z wdziękiem uniosłam głowę i moją twarz rozjaśnił odważny uśmiech, który niewątpliwie olśniłby samego Hemingwaya. Nie patrząc więcej na Tita, ponieważ byłam zdenerwowana, pozwoliłam mu usiąść przy stoliku lecz w duszy modliłam się, żeby wybrał miejsce w moim rewirze. Usiadł gdzie indziej. Miałam ochotę zawołać do niego przez całą restaurację: „PRZEPRASZAM, ALE JEŚLI CHCE PAN, ŻEBYŚMY SIĘ LEPIEJ POZNALI, TO PROSZĘ USIĄŚĆ TUTAJ!". Na szczęście usadowił się niedaleko. - Obsłużę tego z potarganymi włosami, dobrze? - po wiedziałam do Danny. - Siedzi u ciebie, ale jeśli nie masz nic przeciwko temu... Obejrzała się. - Jasne - odparła z uśmiechem. Podeszłam bliżej, ale wciąż nie patrzyłam na niego, udając, że jestem zajęta przy sąsiednim stoliku. Potem się od- wróciłam, spojrzałam mu prosto w oczy i się uśmiechnęłam. - Witam! - Podałam mu menu i szklankę wody mine ralnej. I odeszłam, ciągnąc za sobą jego „Cześć!" oraz zdumione spojrzenie kogoś innego, komu przypadkiem dostały się resztki mojego olśniewającego uśmiechu (a mnie, w efekcie, duży napiwek). W tamtej chwili uwielbiałam świat wraz z jego gwarnym pośpiechem. - Słabo wysmażona Luizjana? - zapytałam, kiedy znów podeszłam do jego stolika. - Oczywiście - odrzekł z tym samym ciepłym uśmie chem