To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Posyłał jej to cudne korale, to wstążki, to klejnoty. Nasyłał stare wróżki, co jej z węgierska wróżyły, że będzie wielką panią, że będzie miała srebrne pałace i złociste komnaty. Oczarowały roztęsknioną dziewczynę i ta przyrzekła uciec z klasztoru. Wieczorem młody książę podszedł pod mury przebrany za mnicha, żegnał się i o jałmużnę prosił. Zakonnice wpuściły go za kratę. Czarownice rzuciły zioła i zamówiły, a wszystkie psy posnęły. Książę uciekł z dziewczyną, kazał jej wystawić pałac cały koralowy – od złota i kamieni drogich lśniący. Teraz księżna rada cały dzień go łąkach kwiecistych tańcowała albo dzieci swe pieściła, a wieczorem wróżki ją kołysały i śpiewały, żeby miłe a piękne sny miewała. Wszystko tam szło, jak wianki wił, ani gradu, ani powodzi, ani zarazy na bydło. Siedmioro dziatek mieli, wszystkie ślicznie się chowały. Stary, Morski jak nie wracał, tak nie wracał, ludzie gadali, że od Tatarów zabity już nie żyje. Córka wdziała czarną żałobę, zabrała dobytek po ojcu i śmiała się z przekleństwa. Aż tu powraca niedługo potem pan Morski, pyta o córkę – pokazują mu koralowy pałac. Córka, dowiedziawszy się o ojcu, przybrana w klejnoty poszła go pozdrowić. Stary przeżegnał się, plunął, tupnął nogą, aż się pałac koralowy w proch rozsypał [a ojciec] tak zawołał: – Bogdajby twój cudzoziemiec i całe jego mienie w kamień się obróciło – A gdy księżna wywiodła dziatki swoje i z płaczem padła mu do nóg, jeszcze więcej rozgniewany wykrzyknął: – Rozpłyń się we łzach twoich, a przeklęte dzieci twoje niech się w nich potopią, bo aniś ty córka, ani oni Morskiego wnuki. I przekleństwo ojca spełniło się zaraz: pola, łąki, lasy, pałace, trzody i wszystko w jeden się zamieniło kamień. Przestraszony książę przebrał się za mnicha i uciekać począł. Ale i on zamienił się w skałę, co dotąd Mnichem się zowie. Księżna płakała, przywołała wróżki, ale te nic nie pomogły przeciw ojcowemu przekleństwu. Każda tylko porwała dziecię i uciekała. A tu kamienie rosnąć spod ziemi poczęły tak nagle, że dalej biec nie mogły. Każda zmęczona usiadła i widziała śmierć przed sobą. Dzieci płakały, nawoływały matki, matka przybiegła; płakała a płakała, że z łez jej stawy się robiły i siedm się takich stawów zrobiło, a w każdym stawie jedno dziecię leży. Księżna oczy wypłakała. Jedno oko z wyższej stoczyło się skały i od panieńskiego jej nazwiska Morskim Okiem nazwano. Klejnoty wszystkie utopiła księżna Kiedy już nic nie było, tylko stawy a puste skały, sama księżna się w jednym stawie rozw tym stawie, które później wyłowiono. topiła, a że czarno była ubrana, woda się od tego zabarwiła i dotąd jest czarna. Mówią ludzie, że tam nieraz jeszcze słychać płacz i narzekanie, bo jej dusza jęczy, o ratunek prosi. Ale jak kto usłyszy to i zlituje się, to go zaraz śnieg ze skał zasypie. 13. KANIA I CICHA W dzień świąteczy pod rozłożystą lipą igrało grono dziatek ze wsi pobliskiej. To rwały kwiatki, to skakały, ta na drewnianych konikach harcowały, śmielsze pacholęta darły się na lipę, dojrzawszy wróble gniazda. Nie było płaczu, radość jaśniała na czerstwych obliczach, gwar wesoły i śmiech niewinny rozlegał się wokoło; dzwonek z pobliskiego kościoła dał się słyszeć, bo tam mszę świętą odprawiał pobożny kapłan, pobożni wieśniacy, rodzice tej miłej dziatwy i starsze rodzeństwo, na kolanach zanosili gorące modły do Boga. Z jodłowego lasu, miedzą pomiędzy zbożami, wyszła mała dziewczyna w białej szacie. Twarz miała śniadą, jakby jej ojciec Tatar, oczy wyłupiaste, chłodne, urocze; na czarnych włosach wianek z maku polnego odbijał jak żar na czarnych węglach, warkocz obwijała krwawa chusta. Czarny pręt dzierżyła w ręku. Szła z wolna, ale gdzie stąpiła, kwiatki usychały, trawa paliła się jak tam, kędy jadowita żmija prześliźnie. I zaszła najprzód na cmentarz wiejski, stare mogiły odgrzebuje, dobywa kości i chowa, stare trumny rozbija i z nich także strupieszałe dobywa kości. Kędy się zbliży, zaraz obwiewa wokoło zimno grobowe, chłód lochu stęchłego i wilgotnego. Do człowieka nie rzekła słowa, ale sama do siebie mruczy niezrozumiałą mową. Z tamtej strony lasu kmiotek, idąc do kościoła, potrącił tę dziewczynę i zaraz mu się w głowie przewróciło, nie doszedł jeszcze do kościelnego muru, powiesił się na suchej wierzbie. Szła dalej z cmentarza przez wieś, ale sioło było puste, bo starsi bili czołem Bogu, a dziatwa igrała na trawniku pod lipą. Zaledwie dojrzała to grono niewiniątek, przysporzyła kroku, martwe ślepia wytrzeszczyła więcej i rumianą dziewczynkę, co najbliżej stała, dotknęła czarnym prętem. Dziecina wstrzęsła się, zadrżała i padła nieżywa; rumieniec znikł od razu, bo lice sczerniało jak węgiel. Zimno grobowe owiało grono dziatek, ustał gwar wesoły i śmiechy, krzyk trwogi rozległ się wokoło. Dziewczyna Cicha bije prętem, a dziatki jak pisklęta zduszone padają, czernieją. Starsze poczęły uciekać, strach dodał im siły, rozpierzchły się na różnej strony, daremnie chciała je dogonić dziewczyna Cicha. W zielonej dąbrowie rozproszone dziatki zbierają się razem, wabiąc się głosem przytłumionym jak rozproszone stado kuropatw. Tam z bijącym sercem oddychały zmęczone. Chłopię najstarsze stanęło na nogi i zza dębu dojrzało, że dziewczyna, co ich tyle zabiła, powróciła na cmentarz. Słońce było na zachodzie, ojcowie i matki biegają po polach i ogrodach szukając dziatek