To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Jestem zdrowy i to jest jedyna rzecz, jaka się liczy. Wypływamy! - powiedział do pilota łodzi. - Nie możemy spierać się tu przez cały dzień. Muszę włożyć na siebie cały ten ekwipunek, zanim się rozmyślę. Przez całą drogę ku powierzchni Franklin bił się z myślami. Czy był głupcem, podejmując ryzyko, jakiego człowiek na jego stanowisku, mający żonę i dzieci, nie powinien podejmować? A może wciąż jeszcze, mimo upływu tylu lat, chciał udowodnić, że nie jest tchórzem, i dlatego rozmyślnie narażał się na niebezpieczeństwo, od którego raz już został cudem uratowany? Zdawał sobie też sprawę z innych, mniej dla niego pochlebnych motywów. W pewnym sensie była to też próba ucieczki przed odpowiedzialnością. Niezależnie od tego, czy jego misja zakończy się powodzeniem, zostanie niewątpliwie ogłoszony bohaterem - a wtedy Sekretariat Światowy będzie musiał się z nim bardziej liczyć. Swoją drogą był to ciekawy problem: czy można zrekompensować brak odwagi moralnej czysto fizyczną brawurą? Kiedy łódź wypłynęła na powierzchnię, wszystkie pytania poszły w kąt. W każdym z tych oskarżeń, jakie wysuwał pod swoim adresem, mogła być część prawdy, ale teraz nie miało to znaczenia. W głębi serca był przekonany, że postępuje słusznie. Była to jedyna możliwość uratowania ludzi, znajdujących się prawie ćwierć mili pod nim, i wobec tego faktu wszystkie inne względy przestawały się liczyć. Morze, pokryte warstwą nafty wydobywającej się z otworu, było tak gładkie, że pilot samolotu transportowego zdecydował się na wodowanie, chociaż jego maszyna nie była hydroplanem. Jedna z łodzi podwodnych pływała na powierzchni i jej załoga mocowała się z następną porcją beczek. Pomagali jej w tym lotnicy, pracujący w gumowych łódkach, które po zrzuceniu na wodę automatycznie napełniały się powietrzem. Komandor Henson, szef nurków Departamentu Morskiego, czekał w samolocie ze sprzętem. Wywiązała się między nimi kolejna dyskusja, ale komandor ustąpił dość łatwo i jak się wydało Franklinowi, nawet z pewną ulgą. Gdyby ktokolwiek inny miał podjąć się tego zadania, nie ulegało wątpliwości, że Henson ze swoim niezrównanym doświadczeniem byłby kandydatem numer jeden. Franklin zastanawiał się nawet przez chwilę, czy upierając się przy osobistym wykonaniu tego zadania nie zmniejsza szans na sukces misji. Był już jednak na dnie i miał rozeznanie w sytuacji; gdyby Henson musiał teraz płynąć na rekonesans, oznaczałoby to stratę cennego czasu. Franklin zażył pigułki pH, dostał zastrzyk i włożył gumowy kostium, mający chronić go przed bliską zera temperaturą, panującą na dnie morza. Nie lubił tych kostiumów, gdyż krępowały ruchy i utrudniały wyważenie ciężaru ciała w wodzie, ale w tym wypadku nie miał innego wyjścia. Potem umocowano mu na plecach skomplikowaną aparaturę do oddychania z trzema butlami - z których jedna, pomalowana ostrzegawczo czerwonym kolorem, zawierała sprężony wodór - i spuszczono go do wody. Komandor Henson pływał wokół niego przez kilka minut sprawdzając szczelność maski, działanie nadajnika ultradźwięków i ustalając ilość balastu. Franklin oddychał teraz normalnym powietrzem i dopiero na głębokości trzystu stóp miał przejść na specjalna mieszankę. Zmiana dokonywała się automatycznie. Specjalny regulator dozował tlen tak, aby mieszanka była odpowiednia dla danej głębokości - o ile jest to w ogóle możliwe w regionach, do których organizm człowieka nie jest zupełnie przystosowany... Wreszcie wszystko było gotowe. Z ładunkami wybuchowymi bezpiecznie umocowanymi u pasa, chwycił się barierki, otaczającej właz do wieżyczki łodzi podwodnej. - Jedziemy na dół - powiedział do pilota łodzi. - Pięćdziesiąt stóp na minutę. Utrzymuj szybkość poziomą poniżej dwóch węzłów. - Jest pięćdziesiąt stóp na minutę. A jeśli zaczniemy nabierać szybkości, włączę hamowanie