To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Obok znajomego stróża Babkina, ponurego człowieka w ogromnym kożuchu, stali tam dwaj rośli kozacy w zsuniętych na ucho czapkach bez daszka i z brodami rozczesanymi na dwie strony. Wesoło i zuchwale spoglądali na niewyspane niezdrowe twarze robotników, obaj byli rumiani, schludni i zapewne chwaccy w bitce i w języku. "Tak, ci chłopi nie będą mieli skrupułów" - pomyślał Iwan Iliicz i chciał wejść na podwórze, ale jeden z kozaków, bliższy, zagrodził mu drogę i patrząc na niego zuchwałymi oczami powiedział: - Dokąd? Stój! - Muszę iść do kantoru, jestem inżynierem. - Stój, powiadam! Wówczas z tłumu dały się słyszeć głosy. - Łajdaki! Siepacze! - Małoście naszej krwi przelali! - Syte diabły! Kułaki! Do pierwszych szeregów przecisnął się niski chłopak z pryszczami na twarzy, z dużym krzywym nosem, w ogromnym, nie na jego wzrost palcie i w niezgrabnie nałożonej, wysokiej czapce na kędzierzawych włosach. Machając słabą ręką zawołał, źle wymawiając "r": - Towarzysze kozacy! Czyśmy wszyscy nie Rosjanie? Przeciw komu podnosicie broń? Przeciwko swoim braciom? Czyśmy wasi wrogowie, żeby do nas strzelać? Czego my chcemy? My chcemy szczęścia dla wszystkich Rosjan. Chcemy, żeby każdy człowiek był wolny. Chcemy znieść bezprawie... Kozak wysunąwszy dolną wargę pogardliwie obejrzał młodzieńca od stóp do głów, odwrócił się i zaczął chodzić przy bramie. Drugi odpowiedział pouczającym, książkowym tonem: - Nie możemy dopuścić do żadnych buntów, bo składaliśmy przysięgę. Wtedy pierwszy, widocznie obmyśliwszy odpowiedź, krzyknął do kędzierzawego młodzieńca: - "Bracia, bracia"... Portki sobie podciągnij, bo zgubisz! I obaj kozacy roześmieli się. Iwan Iliicz odsunął się od bramy, poruszający się tłum odepchnął go w bok, do płotu, gdzie leżały zardzewiałe sztaby żelazne. Spróbował wleźć na nie i zobaczył Oriesznikowa, który zsunąwszy na tył głowy barankową czapkę spokojnie jadł chleb. Skinął Tieleginowi głową i powiedział basem: - Ładna historia, Iwanie Iliiczu. - Dzień dobry, Oriesznikow. Czym się to wszystko skończy? - Ano, pokrzyczymy trochę i zdejmiemy czapki. I tyle całego buntu. Przypędzili kozaków. A czym my z nimi będziemy wojowali? Może rzucić tą zcebulą i zabić dwóch? W tym czasie wśród tłumu rozległ się szmer i ścichł. W ciszy dał się słyszeć koło bramy urywany, władczy głos: - Panowie, proszę się rozejść do domów. Wasze prośby zostaną rozpatrzone. Proszę się rozejść w spokoju. W tłumie nastąpiło poruszenie, odsunięto się w tył, w bok. Jedni odeszli, inni się przysunęli. Gwar się zwiększył. Oriesznikow powiedział: - Trzeci raz grzecznie prosi. - Kto to mówi? - Esauł. - Towarzysze, towarzysze, nie rozchodźcie się - rozległ się wzburzony głos i z tyłu za Iwanem Iliiczem wskoczył na sztaby blady, podniecony człowiek w dużym kapeluszu z potarganą czarną brodą, pod którą jego elegancki surdut był zapięty agrafką. - Towarzysze, w żadnym wypadku nie rozchodźcie się - powiedział dźwięcznie, wyciągając ręce z zaciśniętymi pięściami - wiadomo nam na pewno, że kozacy nie będą strzelać. Administracja za pośrednictwem osób trzecich pertraktuje z komitetem strajkowym. Nie dość na tym, kolejarze obradują teraz nad strajkiem powszechnym. W rządzie panika. - Brawo! - krzyknął ktoś w uniesieniu. Tłum zahuczał, mówca dał w niego nurka i skrył się. Widać było, jak zaułkiem podbiegali jacyś ludzie. Iwan Iliicz poszukał oczami Oriesznikowa, ale ten stał już daleko przy bramie. Kilka razy do jego uszu dolatywało: "Rewolucja, rewolucja". Iwan Iliicz czuł, jak wszystko w nim drży z lękliwie radosnego podniecenia. Wlazłszy na sztaby oglądał ogromny teraz tłum i nagle o dwa kroki od siebie zobaczył Akundina - był w okularach, w czapce z dużym daszkiem i w czarnej pelerynie. Przecisnął się do niego jakiś pan z drżącymi ustami, w meloniku. Tielegin słyszał, jak ten ostatni powiedział do Akundina: - Chodźcie, Iwanie Awwakumowiczu, czekają na was. - Nie pójdę. - Akundin, gryząc paznokcie, pełnymi nienawiści oczami patrzył na przybyłego. - Cały komitet się zebrał. Bez was, Iwanie Awwakumowiczu, nie chcą uchwalić rezolucji. - Pozostaję przy votum separatum, to wiadome. - Zwariowaliście. Widzicie, co się dzieje. Mówię wan, że lada chwila zaczną strzelać... - panu w meloniku zadrżały wargi. - Po pierwsze, nie krzyczcie - powiedział Akundin - idźcie i uchwalajcie wniosek kompromisowy. Ja nie będę brał udziału w prowokacji... - Diabli wiedzą, diabli wiedzą, to jakiś obłęd! - powiedział pan w meloniku i zaczął się przeciskać przez tłum. Do Akundina przysunął się robotnik, który wczoraj przerwał pracę w warsztacie Tielegina. Akundin coś mu powiedział, ten kiwnął głową i zniknął. Potem znów to samo - krótkie zdanie i kiwnięcie głowy - powtórzyło się z drugim. W tłumie po tamtej stronie bramy znów rozległy się ostrzegawcze krzyki. I nagle dały się słyszeć trzy, jeden po drugim, krótkie, suche wystrzały. Od razu zapanowała cisza. I zdławiony głos, jakby naumyślnie, krzyknął przeciągle: "A-a-a"! Tłum drgnął i cofnął się do bramy. Na zdeptanym nogami błocie twarzą do ziemi, z podkurczonymi kolanami leżał kozak. I natychmiast rozległ się w całym tłumie krzyk: "Nie trzeba, nie trzeba"! To otwierano bramę