To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Otaczały ją tłumy, zapraszano ją na wszystkie solidarnościowe obchody i uroczyste msze, składano obok niej kwiaty, choć była przecież żywą, młodą kobietą. Szalenie ją to żenowało i krępowało, choć nie odmawiała, nie chciała zrażać ludzi, jej obecność cementowała i łączyła, nadawała imprezom inny wymiar. Ale nic już jej pomóc nie mogło. Cios był śmiertelny, herodowy: IV Departamentu SB, który niszczył ofiary, zabijając ich najbliższych, tych, których kochali najbardziej. Nawet nie wiem, na co chorowała. Jej życie zaczęło się po prostu wypalać. Gasła, odchodziła. Zmarła l października 1986 roku, trzy lata po Grzesiu, ale tak naprawdę razem z nim. Spoczęła obok niego, za jej trumną szło przeszło sześćdziesiąt tysięcy osób”. * * * Lidia Urniaż–Grabowska, lekarka, działaczka „Solidarności” od jej początków do dziś: „Miałam wielkie szczęście, za które ciągle losowi dziękuję. Pozwolił mi bowiem poznać Basie, człowieka o nieprawdopodobnym wręcz altruizmie i wrażliwości. Nie była literatką, ale poetką, i to nie tylko jeśli chodzi o pisanie, ale i w życiu, wszędzie i zawsze. Zaprzyjaźniłyśmy się właśnie u Świętego Marcina, gdzie od razu zwróciłam na nią uwagę — miała niezwykły dar wyławiania ludzi najbardziej potrzebujących, zagubionych, a nie wielkie nazwiska. Ludzi z prowincji, zupełnie nikomu nie znanych, zażenowanych i skrępowanych, że muszą o coś prosić, bo tacy właśnie mają często wielkie poczucie godności. Basia była jedyną, która potrafiła — swoim przejęciem, ciepłem — stworzyć im rodzinną atmosferę, ośmielić. Scena u Marcina, którą najbardziej zapamiętałam, to Basia przycupnięta u kolan osoby, której słuchała tak, jak tylko ona potrafiła. I nie zdarzyło się, by ktoś wezwał ją do siebie i powiedział, że jakiejś osobie trzeba pomóc! Sama tego kogoś odnajdywała, wysłuchiwała. Pamiętam też, jak ktoś uraził kiedyś, dotknął górniczkę ze Śląska, żonę aresztowanego, która natychmiast wybiegła. A Basia za nią, dogoniła ją przy kolumnie Zygmunta, jakoś udobruchała, przyprowadziła z powrotem, a potem, oczywiście, szybko się z nią zaprzyjaźniła, pojechała do niej na Śląsk”. * * * „Choć sama ciężko chora, nigdy o tym nie mówiła. Ale mam oczywiście lekarskie spaczenie, do razu więc zauważyłam, że cierpi na astmę oskrzelową, słyszałam przecież, jak oddychała. Zupełnie to jednak bagatelizowała, twierdziła, że nic jej nie jest, że przesadzam. Gdy została aresztowana, o co nie było wtedy trudno, usiłowaliśmy wyciągnąć ją ze względu na stan zdrowia. Grześ dostarczył nam jej dokumentację lekarską i gdy ją przejrzałam, nie mogłam uwierzyć, że dotyczy jednej osoby, wystarczyłoby do powalenia co najmniej kilku! Okazało się, że przeszła kilka operacji neurochirurgicznych mózgu, przeprowadzonych w Szwecji, o czym nigdy nie mówiła, nie wspominała nawet. Ale mimo astmy, która ją dusiła, zaostrzała się bowiem podczas przeziębień, infekcji, na pytanie, jak się czuje, Basia odpowiadała zawsze, że świetnie. I prawdę powiedziawszy, była w dobrej formie —żywa jak iskiereczka, zajęta głównie sprawami innych, nieustająco na nich nastawiona. Starałam się więc pomagać jej jakby mimochodem — odwoziłam, przywoziłam. Zatrzymywałam się koło apteki, przypominałam, żeby wykupiła to czy tamto lekarstwo. Gdy miała akurat masę spraw, część brałam na siebie. Była przecież taka chora i krucha. Ale gdy padły strzały w Lubinie, załadowała natychmiast dwa ciężkie plecaki, pojechała sama do rodzin ofiar. Zjawiła się jako pierwsza osoba od Marcina”. * * * „Wystarczyło posłuchać, jak rozmawiała z Grzesiem, i wiedziało się, że ich związek to coś nieprawdopodobnego, partnerskiego, choć może niezupełnie. Rozumiał już, że powinien opiekować się swoją matką poetką, co nie było oczywiście łatwe, miał w końcu tylko osiemnaście lat Do końca wciąż bardzo chłopięcy, wrażliwy, próbujący pisać wiersze —jestem przekonana, że gdyby żył, zostałby poetą. Już po śmierci Grzesia wydano w podziemiu tomik jego wierszy pod tytułem «Sen, a może syn», bardzo jeszcze młodzieńczych, ale już zwiastujących talent: Kiedy tak siedzimy ciasnym kręgiem w tym mieszkaniu jakby wiszącym nad Warszawą zasnutą upałem i strachem pośród coraz to nowych kwiatów, ludzi wśród muzyki i tylu książek w których nie znajdziemy żadnej odpowiedzi na to co się stało Kiedy tak żywi patrzymy na siebie z obawą czy jutro albo pojutrze nadal będziemy razem słuchać „Epitafium dla Wysockiego” lub po raz któryś odczytywać ten wiersz przepisany na ścianie „Na brednię naszą i na naszą nędzę Na zatwardziałość w naszym szaleństwie…” w tym ciasnym pokoju z którego nie odchodzi śmierć jakby nas wszystkich jakby do naszych ściszonych rozmów dochodziły z ulicy odgłosy: zbiorowej agonii, jakby nam wszystkim naraz strzaskano wątroby, odebrano powietrze. jakby nam mowę zamieniono W’ urzędowy bełkot, jakby nas uśpiono nie każąc pamiętać… I kiedy nowy świt jak wynajęty morderca skrada się do drzwi jeszcze umieramy razem. maj 1983 „Rozwiodła się dawno z jego ojcem, Leopoldem Przemykiem, ale Grześ miał z nim — i ze swoim przyrodnim rodzeństwem — bardzo dobry kontakt. Często u nich bywał, bardzo się kochali, Basia (co też jak najlepiej o niej świadczy) nie tylko mu tych kontaktów nie wzbraniała, ale cieszyła się z nich. Podziwiam Leopolda Przemyka — spokojny, rzeczowy, nie opuścił ani jednego dnia ciągnącego się latami procesu w sprawie Grzesia, co podkreślam, bo pisze się zwykle o «synu Barbary Sadowskiej», choć miał też ojca i nadal go ma. Wzruszyłam się, gdy niedawno go odwiedziłam i zobaczyłam, jak bardzo jest do ‘Grzesia podobny młodszy, przyrodni brat, który ma na biurku jego fotografię. Przyrodnia siostra, Agnieszka, jest również, jak Grześ, uzdolniona artystycznie, uczy się w szkole muzycznej, gra na fortepianie, chce zostać pianistką”. * * * „Pamiętam noc po śmierci Grzesia, a przed jego pogrzebem, kiedy w mieszkaniu Basi, pełnym ludzi niczym dworcowa poczekalnia, ktoś zauważył nagle, że jej nie ma, zniknęła. Wszyscy wpadli, oczywiście, w panikę, szukali jej po ulicach, wydzwaniali po znajomych. Ja natomiast pojechałam od razu pod sądówkę, to znaczy Zakład Medycyny Sądowej, gdzie znajdowało się ciało Grzesia, i znalazłam ją skuloną przed drzwiami. Był skatowany tak, że gdy operujący lekarze otworzyli mu brzuch, płakali, nie mieli już nic do roboty, nie mogli mu pomóc, nigdy nie widzieli tak zmasakrowanego wnętrza. Bito go fachowo, żeby nie zostawić śladów