To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

44 Traeg Gdy dwaj suwerenowie w końcu dotarli do wybrzeża, nie spodziewali się ciepłego powitania w żadnej gospodzie. Podróż była forsowna, niemal bez odpoczynku. W dodatku wszędzie przybywali za późno, trafiali na zgliszcza, nad którymi jeszcze unosił się dym. W Traeg, najbardziej na północ wysuniętej wiosce rybackiej, wiatr od dawna był uważany za wroga i zarazem przyjaciela, ale teraz, posłuszny magicznemu mieczowi, którym władał człowiek rozniecający czarny ogień, przeniósł iskry na port. Właśnie tam Achmed i Ashe zatrzymali się pewnego popołudnia i w milczeniu ocenili wzrokiem ogrom zniszczeń. Po drodze nie tracili czasu na golenie się czy kąpiel, tak że obaj byli pokryci brudem i kurzem, a do tego zmęczeni i zdesperowani. W normalnych okolicznościach, w takim miejscu jak Traeg nikt nie zwróciłby uwagi na dwóch strudzonych i zakapturzonych jeźdźców, ale roznoszące się jak pożar wieści o grupkach mężczyzn, którzy szukają jasnowłosej kobiety i zostawiają za sobą domy w płomieniach, zrobiły swoje. Kiedy więc dwaj suwerenowie zsiedli z koni na niewielkim placyku, powitały ich czujne, stalowe spojrzenia. - Trudno teraz będzie kogokolwiek przekonać, żeby sprzedał nam konie - zauważył Ashe. - Jeśli w ogóle jakiś jest do sprzedania - powiedział Achmed. Rozejrzeli się w poszukiwaniu oznak życia i zobaczyli, że kuźnia i mały sklepik są otwarte mimo osmalonych ścian. Duża tawerna z szyldem pokrytym sadzą również wyglądała na czynną. Ruszyli w jej stronę brukowaną ulicą, wysadzaną po obu stronach równo przyciętymi krzewami, teraz poskręcanymi i sczerniałymi. W pewnym momencie Ashe zatrzymał się raptownie, a następnie przekroczył żywopłot i stanął pod okopconą tablicą. Wytarł ją rękawem, cofnął się i przez dłuższą chwilę wpatrywał w namalowane kolorowymi farbami fantazyjne nakrycie głowy i złocone litery. „Pod Pióropuszem”, głosił napis. - To może być znak - stwierdził z przejęciem. - Jak to? - W Yarim poszliśmy do świątyni Manwyn, Rapsodia i ja. Bredząc jak zwykle, Wyrocznia wspomniała coś o pióropuszu. Król Bolgów spojrzał przez ramię na trzech bywalców gospody, którzy stali na ganku i bacznie im się przyglądali. - Co jeszcze mówiła? - zapytał. Ashe też zerknął na mężczyzn i nachylił się do Achmeda, żeby wiatr nie porwał jego słów. - Że Rapsodia nie umrze, rodząc moje dziecko. Właśnie z tym pytaniem wybraliśmy się do Manwyn. Twarz Achmeda pozostała nieprzenikniona. - Coś jeszcze? - Tak. Powiedziała Rapsodii, żeby strzegła się przeszłości. „Ona usiłuje cię dopaść, stara się ci pomóc, próbuje cię zniszczyć”. Nazwała ją bezlitosnym łowcą, dzielnym obrońcą i mściwym przeciwnikiem. Achmed prychnął z irytacją. - I akurat teraz mi o tym mówisz? - Głównie plotła od rzeczy, ale poleciła nam również najlepsze dania z miejscowej tawerny i doradziła, jakie upominki wybrać dla dzieci Stephena. - Chyba do niej pojadę i spytam, czy nie chciałaby opuścić swojej zapyziałej świątyni i zamieszkać w Ylorc - stwierdził król Bolgów i ruszył do drzwi gospody. Ashe chwycił go za łokieć. - Poczekaj. Usłyszeliśmy jeszcze jedno proroctwo. „Dawno temu złożono obietnicę, dawno temu przekazano imię, dawno temu zapowiedziano, że są trzy długi do spłacenia”. - Czy twoja żona coś z tego zrozumiała? - Nie, ale zastanawiałem się nad tymi słowami w czasie podróży. Sens mają dla mnie tylko te o „złożonej obietnicy”. Rapsodia kiedyś mi wyznała, że została zmuszona do kłamstwa. W zamian za bezpieczeństwo małej Lirinki przyrzekła coś pewnemu okrutnikowi i łotrowi. Sądzę, że tym człowiekiem jest seneszal, którego szukamy. Oddech Śmierci, jak go nazywasz. Achmed tylko skinął głową. - Rozpytajmy się tutaj - zaproponował lord Cymrian. - To ostatnia z nadmorskich wiosek. Jeśli nikt jej nie widział, nie wiem, gdzie jeszcze szukać. - Wątpię, czy widzieli Rapsodię, ale Michaela na pewno - zauważył z gniewem Achmed, wskazując na zgliszcza. Minęli grupkę miejscowych, którzy nadal czujnie ich obserwowali, i weszli do tawerny. W progu drogę zastąpił im chudy, brodaty mężczyzna o wyglądzie wilka morskiego. - Czym mogę panom służyć? - Szukamy czegoś do jedzenia - odparł Achmed, omiatając wzrokiem wnętrze gospody. - Piwa i świeżych wierzchowców - dodał Ashe. - W tym ostatnim nie mogę wam pomóc, bo nie ma tu żadnych koni do kupienia. Te, które przeżyły, należą do oberżysty, a on trzyma je dla leśników Gavina, którzy walczą z ogniem i szukają podpalaczy. - Nie odrywając od nich wzroku, zawołał przez ramię: - Hej, Barney! Goście. Młody mężczyzna stojący za barem zmierzył ich spojrzeniem i skinął głową, żeby weszli. Jednocześnie dał dyskretny znak ludziom stojącym na ganku. - Co podać, panowie? - Coś do jedzenia i picia - powiedział Achmed. - Nie jesteśmy wybredni, chyba że macie tylko baraninę. Wtedy wezmę samo piwo i chleb