To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
- Kręciło się też w pobliżu kilka nietoperzy. Poza tym cisza i spokój. Położyła się, a po chwili donośne chrapanie oznajmiło Kin, że jest zdana sama na siebie. Księżyc wciąż był zbyt czerwony, za to gwiazdy świeciły owym głębokim blaskiem charakterystycznym dla środka nocy. Trawa, ciężka od rosy, szeleściła cicho w rytm jej kroków, gdy odchodziła od dogasającego ogniska. Nawet o tak późnej porze widać było zielonkawą granicę między dyskiem a niebem lekko podświetloną od dołu przez niewidoczne słońce. Poza tym czuć było rozdeptany tymianek, a wokół latały sobie ćmy. Później parokrotnie zastanawiała się, czy nie zasnęła na stojąco, ale gdy na szczycie wzgórza rozległa się cicha muzyka, wszystko wokół wyglądało tak samo, nawet zielonkawa granica na umownym zachodzie. A muzyka sprawiała dziwne wrażenie, jakby brzmiała od zawsze. Była prowokująca i urokliwa, zupełnie jakby mówiła o tym, czego nigdy nie było, a co być powinno. Można by rzec, iż była to wydestylowana muzyka. Nie budząc towarzyszy, Kin zaczęła wspinać się na wzgórze. W mokrej trawie zostawiała ciemne ślady. Oczyma wyobraźni widziała tę muzykę jak coś żywego, opływającego wzgórze i ginącego w ucichłym nagle lesie. Powiedziała sobie, że zawsze przecież może zawrócić, i szła dalej. Dopiero gdy znalazła się w pobliżu szczytu, dostrzegła elfa siedzącego na porośniętym mchem kamieniu. Siedział podświetlony zielonkawą poświatą, ze skrzyżowanymi nogami, pochylony i skupiony nad piszczałkami. Stanęła jak wryta, niezdolna do ruchu, mimo że resztki zdrowego rozsądku wyły rozpaczliwie, że to, co siedzi, to olbrzymi insektoid przypominający skrzyżowanie człowieka z karaluchem, a to, co wygląda jak ostro zakończone elfie uszy, w rzeczywistości jest czułkami. Muzyka nagle się urwała. - Nie...- jęknęła. Trójkątna głowa odwróciła się ku niej i przez chwilę Kin spoglądała w parę wąskich, błyszczących oczu bardziej zielonych niż poblask na horyzoncie. Potem rozległ się syk i cichy tupot stóp po trawie zakończony szelestem liści. Noc zamknęła się ponownie niczym jedwab. 8 Rankiem wznieśli się ponad puszczą, kierując się ku środkowi dysku i pozostawiając smugi kondensacyjne we wznoszących się znad ziemi mgłach. Widoczny na horyzoncie słup dymu przypominał palec ostrzegający przed sądem. Był też na tyle gęsty, że rzucał cień. - Nie wiem jak tubylców, ale mnie przeraża - stwierdziła Kin. - Powinniśmy byli wysadzić statek. - To ich planeta go uszkodziła - przypomniał Mar-co. - Więc to ich problem. Lasy ustąpiły polom, wśród których z rzadka pojawiało się coś żywego. W końcu dostrzegli człowieka idącego za pługiem ciągniętym przez woła - wielkości mrówki. Gdy ich cienie padły na niego, on padł na kolana. Wśród pól biegła bita droga prowadząca przez skupisko chat, przez rzekę i ponownie znikająca w puszczy. - Nie wyglądał na technika planetarnego - oceniła Kin. - Wyglądał, jakby miał się właśnie zesrać ze strachu - uzupełnił Marco. - Ale ktoś zbudował ten dysk. Śniadanie zjedli na wychodzącym na morze urwisku. Marco obserwował uważnie wodę, w końcu spytał: - Kin, gdybyś ty to budowała, jak byś zrobiła przypływ? - Pod dnem morza umieściłabym dodatkowy zbiornik i wypuszczała wodę o określonych porach doby. Dlaczego pytasz? - Bo ten przypływ jest cholernie durny: zatopił drzewa do połowy... Co ci się stało?! Coś cię zaatakowało? - Owszem. I im szybciej będę mogła wziąć spokojną, gorącą kąpiel, tym lepiej! Aha, z mydłem! Obowiązkowo z mydłem, bo od Grenlandii mam sublokatorów. Marco zamrugał gwałtownie, nic nie rozumiejąc. Kin westchnęła i wyjaśniła: - Wszy. To takie upiornie irytujące pasożyty. Mam gdzieś Prawo o Wymarłych Gatunkach i przy pierwszej okazji wytłukę to cholerstwo do ostatniego! - Aha... a w skafandrze raczej trudno się dobrze podrapać. - W ogóle się nie da! Silver chrząknęła znacząco i dodała: - Też bym nie miała nic przeciwko dłuższemu postojowi w celach napraw higienicznych. Marco w końcu zgodził się na postój w późniejszej porze dnia - gdy Kin zagroziła, że w przeciwnym razie wyląduje przy pierwszym budynku wyglądającym na gospodę. - Kierujemy się nad Niemcy - odezwała się nagle Silver. - To niedobrze. - Dlaczego? - spytał Marco. - Bo to jedno wielkie pole bitewne: Dunowie prący na południe spotkali tam Madziarów dążących na zachód i Turków pchających się wszędzie. A na dodatek Germanie lubili walczyć ze wszystkimi. Przynajmniej tak twierdzi historia. - A ktoś miał lotnictwo? - Przecież to była prymitywna... - A to był żart. Kin swędziało coraz wścieklej - z tęsknotą spoglądała na przesuwające się w dole morze, toteż pierwsza zauważyła przewróconą łódź, ale znajdowała się ona tak daleko z boku, że nie mogła dojrzeć szczegółów. I pierwsza też zauważyła rozetę - z góry wyglądało to tak, jakby na falach rozkwitał wodny kwiat o zielonych i obramowanych bielą płatkach. Gdy obniżyli lot, wyraźnie dało się zauważyć olbrzymie ilości wody wyskakujące nad powierzchnię co parę sekund i tworzące wzór kwiatu. Dalej rozchodziły się wysokimi, kontynentalnymi falami przy wtórze rozgłośnego syku. - Pompa pływowa - ocenił Marco i ruszył w dalszą drogę. Po godzinie przelecieli nad plażą, za którą ciągnęła się szachownica pól, a potem las i małe, prymitywne miasteczko. - Warownię rozpoznałem. - Marco wskazał kwadratową budowlę wysoką na kilka pięter. - Ale co to jest to drewniane? - Podgrzewany basen? - zaproponowała Kin. - Nie patrz tak na mnie: Remanie mieli gorące łaźnie. - Romanie - poprawiła Silver. Marco mruknął coś nieżyczliwie i poleciał przodem. - Po co ten pośpiech? - zdziwiła się Kin. Zamiast odpowiedzi, wskazał słup dymu robiący wrażenie nawet z tej odległości. - Silver uważa, że na dysku lada chwila może wybuchnąć masowa histeria. Jak myślisz, co wtedy zrobią z nieznanym, co lata po ich niebie? Wylądowali w lesie mieszanym, z dala od jakichkolwiek śladów ludzkiej bytności, przy strumieniu, którego szeroki nurt płynął leniwie między niskimi, piaszczystymi brzegami. Kin rozebrała się, ledwie stanęła na ziemi, ale Silver była szybsza: zdjęła skafander, wykopała dużą dziurę w piasku i zaprogramowała garkotłuka na najmniej skomplikowaną funkcję, w wyniku czego z wylotu do dziury trysnęła ciepła woda. Zaraz potem w dziurze pluskała się radośnie Kin. Nieszczęśliwy Marco sprawdził brzeg i zniknął na porośniętym drzewami stoku. Wypadł stamtąd po kilku sekundach. - Wynosimy się! - oznajmił kategorycznie. - Tam jest droga! Silver spojrzała na Kin, wzruszyła ramionami i poczłapała między drzewa. Wróciła po dobrej chwili. - Jest słaby odór ludzi - poinformowała - ale to leśny szlak i w dodatku pełno tu roślin. Obie spojrzały nieżyczliwie na kunga. - Ludzie go używają, a ludzie w tej okolicy mają przy sobie broń. - Prymitywną - dodała Kań. - Głównie siekiery. W dodatku chronią nas przesądy