To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Zaiste niezwykłym przeżyciem jest widok miękkowłosego wheaten terriera w okularach i tunice, na do- datek jadącego konno i dzierżącego w łapie herbowy propo- rzec. Ben powstrzymywał się jednak od uśmiechu, gdyż sam Abernathy nie widział w tym z pewnością nic zabawnego. Za nim szedł Parsnip, na długiej linie prowadzący kilka osłów obładowanych żywnością, strojami i sprzętem obozowym. Wysłany przez Questora Bunion poszedł przodem, by uprze- dzić władców Greensward, iż król pragnie się z nimi spotkać. - Nie mają wyboru. Muszą cię przyjąć - orzekł Questor. - Kurtuazja nie pozwoliłaby im odmówić spotkania z panem, którego status jest równy lub wyższy niż ich. Oczywiście, musieliby przyjąć cię również, gdybyś był prostym wędrow- cem, poszukującym schronienia i strawy. Lecz to przecież nie- godne króla. - W tej sytuacji bardzo niewiele rzeczy jest poniżej mojej godności - odrzekł Ben. Jechali przez mgły i półmrok wczesnego poranka, oddala- jąc się od wybrzeży jeziora. Później skręcili na wschód i zbliżyli się powoli do obrzeża doliny. Kilkakroć Ben oglądał się za siebie, obserwując tonącą we mgle sylwetkę Sterling Silver, widoczną na tle porannego nieba. Jego mury, umocnienia Wishbone - wróżebna „kość życzeń", czyli ptasi obojczyk. i wieże zdawała się trawie jakaś bezimienna choroba. Ze zdzi- wieniem stwierdził, że trudno mu stamtąd odchodzić. Może faktycznie na pierwszy rzut oka zamek przypominał mrocz- ną kryjówkę Drakuli. Być może rzeczywiście wyglądał przy- gnębiająco, lecz Ben zdołał już poznać jego ciepło i pulsujące w jego wnętrzu życie. Czuł się w nim jak w domu. Pragnął coś dla niego zrobić. Uspokajał się iyślą, że któregoś dnia będzie w stanie po- móc umierającemu zamczysku. Po jakimś czasie zamek, mgły i dolina zniknęły za ich ple- cami. Niewielka grupka podróżnych podążała teraz poprzez lasy i wzgórza na wschód, w kierunku samego serca Lando- ver. Jechali przez większą część dnia, zatrzymując się jedynie na posiłek w południe i parę razy na krótkie odpoczynki. Tuż przed zmierzchem dotarli do rejonu wielkich równin, pastwisk i pól uprawnych. Byli w Greensward. Obozowisko na tę noc rozbili pośród kępy jodeł, na pagór- ku, z którego rozpościerał się widok na pastwiska. Chodziły po nim krowy i kozy. Kilka mil dalej stało parę niewielkich szałasów i drewnianych chat. Gdy tylko Questor dał znak, że tu się zatrzymają, Ben z rozkoszą zsunął się z grzbietu konia. Minęło już trochę czasu od chwili, kiedy ostatnio jeździł wierz- chem. Prawdę mówiąc, musiało to być jakieś dwadzieścia lat temu, jeszcze w college'u. Umówił się wtedy na randkę. Te- raz, odległy od tamtego wydarzenia o cały świat i całe doro- słe życie, przypomniał sobie objawy, jakie wywołuje długa podróż takim środkiem lokomocji. Całe ciało zesztywniało, a gdy próbował zrobić kilka kroków, miał wrażenie, że zie- mia rusza mu się pod nogami. Ciągle czuł się, jak gdyby nadal siedział na koniu i ściskał go kolanami. Wiedział, że jutro będą go bolały wszystkie mięśnie od ramion w dół. - Czy zechciałbyś się ze mną przespacerować, panie? - zaproponował Questor i skinął na Bena. Ten już zamierzał zbesztać maga za sam pomysł proponowania czegoś takiego człowiekowi w jego stanie, lecz stłumił rozdrażnienie i podążył za nim. Przeszli zaledwie kawałek i zatrzymali się na skraju zbo- cza pagórka. Stojąc ramię w ramię, wpatrywali się w rozcią- gające się przed nimi rozlegle równiny. Questor wskazał ręką linię horyzontu. - To Greensward, panie. Siedziba i posiadłości najstar- szych rodów Landover. Ich tereny to prawie połowa króle- stwa. Zamieszkiwało tutaj, według ostatnich obliczeń, dwa- dzieścia rodzin, które rządziły całą tą ziemią i żyjącymi na niej poddanymi. Byli to, oczywiście, poddani króla. - Oczywiście. - Ben wodził oczami po obrzeżach doliny. - Powiedziałeś o dwudziestu rodzinach „według ostatnich obli- czeń". Co masz na myśli? Mag wzruszył ramionami. - Rodziny łączą się przez małżeństwa. Rodziny przyjmu- ją opiekę silniejszych rodzin. Rodziny wymierają. A w tym czasami ktoś im trochę pomaga. Ben spojrzał na niego kątem oka. - Czarujące. A więc jednak nie żyją ze sobą w takiej zgo- dzie? - Zjednoczeni pod rządami starego króla byli mniej skłonni do walki o dominację. Teraz, gdy brak monarchy, stali się bardziej podejrzliwi, częściej knują przeciwko sobie. - Te okoliczności mógłbym chyba wykorzystać, prawda? - Tak, jest to możliwe. - Sowia twarz zwróciła się ku Be- nowi. Ten pokiwał głową. - Lecz równie możliwe jest, że podejrzliwość skłoni ich do tego, by jak najprędzej się mnie pozbyć. Ouestor cmoknął. - Będę przy tobie, panie. Poza tym nie sądzę, żeby faty- gowali się, by pozbyć się króla, którego i tak uważają za nic nie wartego. W końcu odmówili nawet przybycia na twoją koronację. - Jesteś prawdziwym źródłem inspiracji, Questorze - su- cho skomentował Ben. - Cóż uczyniłbym bez twego wspar- cia? - Och, to przecież tylko mój obowiązek. - Questor albo nie dostrzegł złośliwości, albo całkowicie ją zignorował. - O czym jeszcze powinienem wiedzieć? - Właściwie to wszystko. - Stali teraz twarzą w twarz. - W lepszych czasach ziemie te były żyzne, bydło tłuste. Żyli tu licznie poddani, z których można by utworzyć tuzin królew- skich armii. Jak zobaczysz jutro, wiele się zmieniło na gorsze. Lecz wszystko to da się naprawić, jeśli znajdziesz sposób, by skłonić władców Greensward do przyrzeczenia ci wierności. Jeszcze raz spojrzał na równinę i ruszył w stronę obozo- wiska. Ben pokiwał głową z niedowierzaniem. - Popracuję nad tym - wymamrotał. Przygotowanie obozowiska zajęło im znacznie więcej cza- su, niż przewidywali. Trzeba było rozstawić namioty, a Que- stor zaofiarował się, że pomoże przy tym mocą magii. Moc magii nadęła namioty niczym balony i sprawiła, że uniosły się w powietrze. Parsnip musiał wykazać się nie lada zręcz- nością, by zdjąć je potem z wierzchołków najwyższych drzew. Uniesiony gniewem Abernathy mimowolnie zawarczał na widok jakiegoś zbłąkanego kota i spłoszone konie uciekły z prowizorycznej zagrody. Schwytanie ich zajęło im kolejną godzinę