To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Nalała sobie kawy, a potem usiadła przy stole naprzeciwko Wesa. Nie chciał, żeby zauważyła niezgodności w wy- nikach, dopóki nie będzie potrafił ich wyjaśnić, zaczął więc od nie- chcenia składać wydruki. Elizabeth obserwowała go znad filiżanki. — Coś ciekawego? — Czemu pytasz? — Jezu, coś taki drażliwy, pytam ze zwykłej ciekawości. — Przepraszam. Nic niezwykłego. Wszystko poszło zgodnie z planem. — Pozwól, że cię o coś zapytam. Powiedzmy, że uda ci się stworzyć Frankiego, i załóżmy, że będzie to zupełnie niezależna osoba. Co dalej? Co z nią zrobisz? Jaki jest cel tego wszystkiego? — Nie czytałaś mojego projektu, prawda? — spytał złośliwie. — Celem jest stworzenie osoby. Jeśli uda nam się to zrobić, zrozu- miemy ją. A jeśli tak, może będziemy mogli ją zmieniać. — Władza nad umysłem. — Dlaczego wszyscy stawiają mi ten zarzut? Nigdy mi to nie przyszło do głowy. Myślałem raczej o naprawianiu świadomości. — Wydaje mi się, że ktoś wyznający takie jak ty teorie dotyczą- ce umysłu powinien być raczej fizjologiem. Przecież świadomość zależy od mózgu. Dlatego też, żeby ją naprawić, trzeba zregenero- wać jego tkankę. — A co z twoją teorią? Uważasz, że umysł powiązany jest z duszą. Jeśli mam rację, to będziemy mogli przenieść funkcje umysłu do innych części mózgu. Neurony są w sumie czymś w rodzaju elektrochemicznych przełączników. Jeśli będziemy potrafili prze- rzucić jakąś funkcję z jednej części mózgu do drugiej i sprawić, że przełączniki będą działały w ten sam sposób, to może ta część mózgu opanuje tę funkcję. — Bardzo pomysłowe. — Chciałaś powiedzieć: dziwaczne. — Chciałam powiedzieć to, co powiedziałam. Przestań być taki podejrzliwy. Elizabeth mówiła poważnie i Wes uświadomił sobie, że była szczera. Przypomniał sobie, jak bardzo losy jego projektu zależały od niej i zmusił się do uśmiechu. — Przepraszam, to dlatego, że praca jest bardzo ważną częścią mojego życia. Chcę, żeby wszystko się udało. — Na naprawę umysłu przyjdzie ci jeszcze długo poczekać. Jakie są twoje bliższe cele? Wes był w kropce. Chciał się z nią podzielić swoimi planami, ale ciągle nie wiedział, czy może jej zaufać. Miała bystry umysł i cięty język, ale również potrafiła być współczująca i serdeczna, nie mó- wiąc już o tym, że była ładna. Gdyby stała po jego stronie, mogłaby się okazać świetnym sprzymierzeńcem. — Pomyślisz, że to bardzo dziwaczne — powiedział. — Już i tak uważam za takie to, co robisz w tej chwili. Elizabeth powiedziała to z uśmiechem, więc Wes uznał to za przyjacielskie przekomarzanie. — Uczyłaś się na zajęciach z socjologii o szwajcarskim psycho- logu Jeanie Piagecie? — Tak, wszystko jednak, czego się uczyłam, miało socjologicz- ne skrzywienie. — Ale znasz ogólne zarysy jego teorii. Piaget patrzył na dzieci tak, jak nikt w jego czasach. Nie postrzegał ich jako małych doros- łych, którzy niewiele wiedzą, ale jako osoby myślące inaczej niż dorośli. — Pamiętam ten eksperyment ze słojem. — Właśnie. Jeśli weźmie się dwa pękate małe słoje tej samej wielkości i napełni je wodą do tego samego poziomu, czteroletnie dziecko jest w stanie powiedzieć, że znajduje się w nich taka sama ilość wody. Lecz jeśli zawartość jednego ze słojów przeleje się do wysokiego wąskiego słoja i spyta dziecko, w którym słoju jest więcej wody, na pewno wskaże na wąski wysoki słój, bo poziom wody jest w nim wyższy. Starsze dziecko nie popełni takiego błędu. — Młodsze dzieci zapominają wziąć pod uwagę średnicę. — Nie tyle zapominają, ile raczej nie są w stanie tego zrobić. To ważna różnica. Można na kilka sposobów wyjaśnić, dlaczego popeł- niają błąd, ale pomyśl o tym w taki oto sposób: porównując dwa identyczne małe słoje, by uzyskać poprawny wynik, dziecko musi jedynie porównać ich wysokość. W przypadku małego pękatego słoja i wysokiego wąskiego dziecko musiałoby wziąć pod uwagę zarówno poziom wody, jak i średnicę słojów. Do tego potrzebowa- łoby dwóch ścieżek myślowych. Trudniejsze problemy wymagają nawet większej liczby ścieżek. A co z dzieckiem, które ma posorto- wać klocki pod względem rozmiaru, koloru i kształtu? — Potrzebowałoby trzech ścieżek. Żeby to zrobić, dziecko musi być starsze — powiedziała Elizabeth. — Zatem z wiekiem zwiększa się liczba tych, jak je nazywasz, ścieżek. Ale co z tego? — Chodzi o to, że liczba ścieżek nie zwiększa się w nieskończo ność; osiągamy pewne maksimum. Istnieje limit informacji, które potrafimy przetrawić. Wes rozparł się na krześle, czekając, aż Elizabeth wysnuje jakieś wnioski, ale ona tylko wpatrywała się w niego bezmyślnie. — Do czego zmierzasz? — spytała w końcu. — Każdy z naszych fenomenów jest geniuszem w jednej dzie- dzinie. Więcej niż geniuszem. Robi rzeczy, których geniusze nigdy nie potrafiliby zrobić. Einstein nie umiałby obliczać dat — jak Daphne — albo układać puzzli —jak Archie. To tak jakby niewyob- rażalnie wielki umysł roztrzaskał się i jego fragmenty rozprysły się wśród ludzi. A jeśli udałoby nam się zrekonstruować ten wspaniały umysł — tę superświadomość — ile ścieżek by miał? Kilkanaście? Sto? Tysiąc? Jakie zadania potrafiłby rozwiązywać, jeśli udałoby się nam zespolić go znowu? Wes uświadomił sobie, że opiera się o stół, a jego głos podniósł się o oktawę. Elizabeth patrzyła na niego zdziwiona, ale kiedy zaczęła mówić, w jej głosie pobrzmiewał szacunek, nie kpina. — Ciekawa teoria. Uważasz, że im więcej ścieżek ma umysł, tym większą ma inteligencję? — Nie w takim znaczeniu, o jakim myśli większość ludzi. Jeśli dwoje ludzi ma taką samą zdolność rozumowania, ale jedna z osób może brać pod uwagę tylko dwie strony sprawy naraz, podczas gdy druga cztery, wtedy ta druga osoba podejmie lepsze decyzje i będzie wydawała się bardziej inteligentna. Zabierz dodatkowe ścieżki, a nie będzie między nimi różnicy. — Przypuszczam, że już nieraz zadawano ci pytanie: „no i co z tego?" — Sam sobie wiele razy je zadawałem i mógłbym znaleźć na nie wiele odpowiedzi. Dam ci jedną, która może ci się spodobać. Kiedy byłem w college'u, zapisałem się na zajęcia z religioznawstwa. Teoretycznie mieliśmy poznawać różne religie i kultury, ale wykła- dowca był chrześcijańskim Żydem, który miał własny program. Pewnego dnia zaczął mówić o chrześcijańskim i żydowskim post- rzeganiu Boga. Powiedział, że chrześcijan zawsze niepokoiła sprzecz- ność, którą rodziła wiara w Boga wszechmocnego. Pytania typu: jak złe rzeczy mogą się przytrafiać dobrym ludziom?; jeśli Bóg jest wszechmocny i jest stworzycielem wszechświata, to czy nie stworzył również zła?; jeśli tak, to czy nie jest odpowiedzialny za całe zło, które dzieje się na świecie? — budzą w chrześcijanach zwątpienie. By rozwiązać te sprzeczności, niektórzy twierdzą, że Bóg nie jest przyczyną zła, a tylko pozwala na to, żeby się zdarzało