To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
— A tak. Światowy to był człowiek, z lepszej rodziny. W „Dziekance" na harmonii pedałowej grywał i tam właśnie miał ten pojedynek. Na butelki. Ten miał wygrać, kto więcej wypije. Rozchodziło się o pieczonego prosiaka. Mój nieboszczyk miał mocną głowę i pojedynek wygrał, ale po piątej butelce wódka się w niera zapaliła i musiał zejść z tego świata. Po harmoniście był cukiernik. Moje trzecie weto — Fijołek. Ten znowuż miał takie wychowanie, że lubiai nietronkowego udawać. Przychodził schlany jak niebo-skie stworzenie, ale na nogach równo się trzymał, tylko przez zęby mówił, żeby ankoholizm od niego nie podjeżdżał. Nieraz tak było trudno rozeznać, czy pijany, że dopiero jak usnął, podchodziłam do niego powąchać, czy załata wyborową, czy też wszak nie. Ale takie miał zmysłowe przytomność, że przez sen się odwracał i z tem swojem zapijaczonem obliczem pod poduszkie mnie uciekał. Pan Zagórski najwięcej mnie tego cukiernika przypomina, właśnie przez te mówienie przez zęby. Roześmiał się na to Andrzej i powiedziawszy pani Fijołek przez zęby „do widzenia", zniknął za swymi drzwiami. Szybko się rozebrał i rzucił na tapczan, zasypiając natychmiast. Ale po godzinie przysłali po niego samochód z redakcji. Proszono go o natychmiastowy przyjazd, gdyż będzie się robić dodatek nadzwyczajny 34 o powszechnej mobilizacji. Andrzej był specem od dodatków. Pojechał więc zaraz na Marszałkowską. Ale dodatek nie wyszedł, bo ogłoszenie o mobilizacji zostało wstrzymane. Między Warszawą, Berlinem, Paryżem i Londynem toczyły się jakieś rozmowy, były jeszfcże nadzieje powstrzymania nadciągającej burzy wojerinfej. Mobilizacji nie ogłoszono, ale w rzeczywistości już Się odbywała. Warszawskie pułki szykowały się pośpiesznie do wymarszu. Pewnego dnia, gdy Zagórski przechodził przez Zapiecek, pan Aniołek wciągnął go „Pod Minogę" i zapytał, czy nie wybrałby się nazajutrz na pożegnanie Władka, który właśnie odchodził ze swym pułkiem. Pożegnalna defilada odbywała się na placu Na Rozdrożu. Cała prawie Warszawa wyległa żegnać swoje dzieci. Chodniki były zatłoczone publicznością. Nawet na drzewach i dachach siedzieli ludzie. Ku najwyższertiu swemu zdumieniu Andrzej zobaczył, jak pan Aniołek, niepomny na swoje sto dwadzieścia kilo, zręcznie wdrapał się na wysoki kasztan. Wkrótce między właścicielem „Minogi", który wspinał się coraz wyżej, a jakimś pod nim ulokowanym uczestnikiem uroczystości zawiązał się następujący dialog: — Panie szanowny — powiedział nieznajomy do patia Aniołka — czy mogie pana prosić, żebyś pan cofnął troszkie lewą nóżkie? — W jakiem celu? — A w takiem celu, że na dęciaku mnie pan stoisz i na uszy mnie pan wbijasz do tego stopnia, że już orkiestrę mało co słyszę. —To trudno, panie szanowny, na drzewie nie możesz pan wygód żądać. Tu każden wisi na olaboga i trzyma się, czego może. Jak pan chcesz muzyki słuchać, tb idź pan do filharmonii, nie na defiladę. Jeżeli o wiele zfesztą o melodie się rozchodzi, to mogie pana poinformować: „Polskie kwiaty" grają. Bęben pan słyszysz? — Słyszę. — No to dziękuj pan Bogu. Tamte faceci na dafcriu i tego nie słyszą, bo za wysoko, a także samo w niebez- 35 pieczeństwie życia się znajdują i jakoś spokojnie na rynnach siedzą, a pan tu grymasisz i grymasisz. •— Nie będę się z panem przekomarzał, bobym sobie język przygryzł, ale jeszcze raz pana proszę, zdejmmnie pan nogie ze sztywniaka, bo nie dosyć, że na fizyczne cierpienia mnie pan narażasz, ale jeszcze nakrycie głowy będę stratny. .— To uparty charakter człowieka, jak pragnę zdrowia. Zrozumże pan, że nie mogie zejść panu ze sztywniaka, bo jak tylko nogie uniese, równowagie stracę. omsknę się, z kasztana na zbity łeb zlecę i pana szanownego w pelargonie, co na dole rosną, ściągnę. W ten deseń nie tylko wojskowe uroczystość zakłóciem, nie tylko za miejskie plantacje będziem odpowiedzialne, ale i defilady pan nie zobaczysz. — Przekonałeś mnie pan, stój pan dalej na sztyw-niaku, ale noskiem, nie flekiem, bo na niem masz pan zdaje się podkówkę, która w ciernie mnie strasznie pije — To nie podkówka, to gumowy obcas. — Kauczuk, cholera, Bersona, twardy jak żelazo. Ale mniejsza o to, co tam jest, unieś pan ciut-ciut piętę w górę. — Owszem, to mogie dla pana zrobić. No? Teraz lepiej? — Dużo nie, ale zawsze poniekąd ulga jest. — No to przestań pan gadać, bo się cały hużdam i pożegnania jak się należy nie widzę. Mój pułk jak raz nadchodzi, dwudziesty pierwszy z cytadeli. Ładnie posuwają, co? — Owszem, nie można powiedzieć, ślicznie. Niech żyją Warszawskie Dzieci! — Panie szanowny, krzyczeć pan ostatecznie możesz, ale broń Boże brawa pan nie bij, bo równowagie stra-ciem, a tam dzieci i kobiety pod nami. — Nie wiem, czy wytrzymam. Psiakrew, warszawskie pułki wychodzą i w takiej nawet chwili swobody ruchu człowiek nie posiada, za podpórkie musi nieznajomemu osobnikowi służyć. — Masz pan słuszną rację. Faktycznie zapomniałem się przedstawić. Aniołek się nazywam. 36 — Bardzo mnie przyjemnie, Kaczorowski jestem