To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Dzięki za dobrą radę, chłopcze! — Tym razem trafił mi się chyba król idiotów, pomyślał młodzieniec. Jakże się jednak mylił! Tuż przed zmrokiem dotarł do miasteczka Moony. Dziwny tam ujrzał widok. Kto żyw, wyległ na brzeg stawu, przetrząsając go bądź grabiami, bądź kosą, albo też nurzając w nim sieci i wędki. — Cóż to za dziwny połów, na co tak polujecie? — zapytał podróżny człowieka, który zawiadywał całą akcją. — Spotkało nas wielkie nieszczęście, odparł zagadnięty. Wyobraź sobie, młodzieńcze, że księżyc wpadł do stawu. Usiłujemy go wydostać. — Ależ kochani, czy nie widzicie, że to tylko odbicie księżyca? I zanosząc się od śmiechu wskazał na niebo. — Co takiego! Chcesz z nas zrobić durniów? — wrzasnęli mieszkańcy Moony i obrzuciwszy go kamieniami, przegnali z miasta. Wędrowiec wziął nogi za pas, a kiedy zdyszany zatrzymał się w bezpiecznym miejscu, puknął się w czoło: — Tym razem znalazłem największego głupca na świecie, a jestem nim sam, skoro usiłowałem przemówić do rozsądku idiotom! I zawrócił do młyna, by się ożenić z córką młynarza. Po jakimś czasie mieli już sześcioro dzieci, a jedno piękniejsze od drugiego. Zdrowe były jak ryby i głupie jak gęsi! 47 Opowieść o Tomciu Paluszku Był sobie raz ubogi drwal. Mieszkał z żoną w niewielkiej chacie. A chociaż kochali się bardzo, to jednak nie mieli dzieci i wieczory upływały im na smutnych rozmyślaniach. Oboje siadywali przed kominem, żona przędła len na kołowrotku, mąż wyrabiał z drewna rozmaite zabawki i nie odzywali się ani słowem. Drwal rzeźbił konika, który rżał i wesoło stukał kopytkami, albo kwiaty, które rozchylały płatki w słońcu, a niekiedy też cały las, pełen koziołków, zajęcy, lisów, karzełków i wróżek. Karzełki podskakiwały na polance; wróżki pląsały w krąg przy śpiewie ptaków i świerszczy. Ale na cóż to wszystko, skoro w izbie panowała martwa cisza! Pewnego razu kobieta zaczęła lamentować: — Komuż to ja, nieboga, opowiem wszystkie bajki, jakie znam? Drwal zaś tymczasem wzdychał: — Dla kogo rzeźbię tyle pięknych zabawek? I oboje jęli gorąco prosić niebiosa, aby dały im syna. — Choćby nie większego niż palec, myślał drwal. — Choćby nawet miał się cały zmieścić w naparstku, szeptała żona. A ponieważ byli to bardzo zacni ludzie, niebiosa spełniły ich prośbę. Nie minął rok, jak w chatce urodził się chłopczyk, malutki, malusieńki, nie większy od palca. Toteż rodzice nazwali go Tomciem Paluszkiem. Nie był zeń bynajmniej fujara! O nie! Jadł za dwóch, odwagi starczało mu za dziesięciu i toczył z komarami krwawe boje. Co począć? Mijały lata, a Tomcio Paluszek jakoś nie rósł. Ale wierzcie mi, było to istne diablę, pełne najrozmaitszych pomysłów. Ledwie się tylko matka odwróciła, a już malec huśtał się na wahadle starego zegara lub uciekał na rzekę popływać w łupinie orzecha, czy też chował się w świątecznym cieście, aż nawet raz ojciec o mało go nie schrupał na śniadanie. Matka załamywała ręce: — To dopiero kłopot! Co też wyrośnie z tego dziecka? Myśli tylko o figlach, nie ima się żadnej pracy! Prawdziwe nieszczęście! 48 Tomcia drażniły te utyskiwania. Pewnego dnia, gdy ojciec rąbał drzewo w lesie. Malec wdrapał się matce na ramię i rzekł: — Posadź mnie, mamo, na furmance, zastąpię cię i zawiozę tacie obiad do lasu. Matka zaczęła się śmiać: jakże taki mały człowieczek może powozić osłem? Lecz, że Tomcio Paluch nie ustępował, zgodziła się wreszcie. Malec poprosił, by włożyła go osłu do ucha. Cóż to był za widok! Osiołek rusza, szarpie furmanką, zaczyna porykiwać wesoło. Tymczasem Tomcio w jego uchu wrzeszczy, drze się, naśladuje trzaskanie z bata, aż biedne zwierzę, doszczętnie oszołomione, staje mu się posłuszne. Jadąc tak wyminęli dwóch wędrowców, skończonych łotrów. — Cóż to za czary? — rzekli oni do siebie. — Furmanka bez furmana, a osioł idzie jakby ktoś niewidzialny trzymał lejce! A ponieważ nie mieli nic lepszego do roboty, obaj kompani postanowili z ciekawości ruszyć w ślad za owym dziwnym zaprzęgiem. Dotarłszy na polanę, Tomcio Paluszek począł krzyczeć tak głośno jak tylko mógł: — Tatusiu, kochany tutusiu, przywiozłem ci obiad! I hop! — skoczył z oślego ucha wprost na rękę ojca. Drwal się zdumiał, ale i zachwycił pomysłowością chłopca, gdy tymczasem łotrzyki przyglądali się całej scenie z otwartymi ze zdumienia ustami. Szybko też doszli do wniosku, że mogliby nieźle zarobić, pokazując dziwacznego człowieczka na jarmarkach lub w cyrku, i poprosili drwala, by go im odstąpił w zamian za sakiewkę dukatów. Drwal, ma się rozumieć, ani o tym słuchać nie chciał, lecz Tomcio Paluszek szepnął mu, by się niczego nie obawiał i by przystał na ich propozycję. Obiecał, że szybko da się tym dwóm durniom we znaki i że niewielki będą zeń mieli pożytek. Ostatecznie więc, choć z ciężkim sercem, ojciec ustąpił. — Niechaj Bóg ma mego synka w opiece, pomyślał, wziął dukaty i postawił Tomcia na kapeluszu jednego z wędrowców. Obydwaj kompani ruszyli w dalszą drogę, uszczęśliwieni, że udało im się wywieść w pole naiwnego drwala. A że upał był niemożebny, postanowili chwilę odpocząć. Ledwie położyli kapelusz na trawie, Tomcio Paluszek rzucił się do ucieczki. Pędził co sił w nogach przeskakując z bruzdy na bruzdę — a hul- 49 taje za nim. Już-już go mieli schwytać, gdy malec czmychnął do mysiej jamy. Tam złapał za ogon myszkę, i począł miauczeć jak kot. Wystraszyła się nie na żarty. — Ratuj się, kto może! — zapiszczała. — Mam kota na karku! Zmykała podziemnymi korytarzami jak umiała najszybciej, wlokąc za sobą sprytnego Tomcia Paluszka, który miauczał prezraźliwie, póki przerażona myszka nie wydostała się na światło dzienne po drugiej stronie pola. Wówczas chłopiec puścił jej ogon, ułożył się wygodnie w kielichu żółtego kwiatu i zasnął. Lecz cóż to znowu! Przeraźliwy hałas począł rozdzierać mu uszy! Trzmiel! Brzęczał jak wściekły, po czym zapuścił ssawkę w głąb kielicha kwiatu. — Chwileczkę, żarłoku! Ja ci tu pokażę! — krzyknął Tomcio Paluszek. Wskoczył na grzbiet trzmiela, usiadł dokładnie pomiędzy jego skrzydełkami i wio! Trzmiel z jeźdź-cem na plecach pomknął jak strzała, aż wreszcie padł wyczerpany na ziemię pod liściem łopianu. Tomcio Paluszek ucieszył się, że ma już znacznie bliżej do domu, rozejrzał się dookoła i zauważył opuszczoną skorupę ślimaka. — Cóż za rozkoszne mieszkanko, pmyślał sobie