To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
W panice wsun¹³ d³oñ pod ods³oniêt¹ rêkê tamtego, chwyci³ miêkkie cia³o pod ³okciem i œcisn¹³ z ca³ych si³. Terrorysta wrzasn¹³; mia³ dosyæ. Kendrick przygarbi³ siê, przerzuci³ mê¿czyznê przez ramiê i cisn¹³ nim o betonow¹ posadzkê. - Mo¿e któryœ ma ochotê na wiêcej, co? - wycedzi³ ostro nowy wiêzieñ, przykucn¹³, odwróci³ siê, ale i tak imponowa³ wzrostem. - Durnie z was! Gdyby nie wy, idioci, nigdy by mnie nie z³apali. Nienawidzê was wszystkich! A teraz dajcie mi spokój! Ju¿ wam powiedzia³em, muszê coœ przemyœleæ! - Kim jesteœ, ¿eby nas obra¿aæ i nam rozkazywaæ? - zaskrzecza³ m³okos o dzikim wzroku, któremu zajêcza warga utrudnia³a wymowê. Ca³a ta scena by³a jak ¿ywcem wyjêta z Kafki - na wpó³ oszala³y t³um wiêŸniów sk³onny do nieustannych aktów gwa³tu, wyczekuj¹cy jednak nerwowo brutalnej kary ze strony stra¿ników. Szepty przerodzi³y siê w ostre rozkazy, t³umione zniewagi w krzykliwe wyzwania, a mówi¹cy spogl¹dali wci¹¿ na drzwi, upewniaj¹c siê, ¿e cudza paplanina zag³usza ich s³owa, nie pozwala im dotrzeæ do pods³uchuj¹cych uszu wroga. - Jestem, kim jestem! To powinno wystarczyæ takim koz³ojebcom jak wy. - Stra¿nicy podali nam twoje nazwisko! wyj¹ka³ inny wiêzieñ, ko³o trzydziestki, ze zmierzwion¹ brod¹ i d³ugimi, brudnymi w³osami; przy³o¿y³ rêce do ust, jak gdyby chcia³ przyt³umiæ dŸwiêk s³ów. - Amal Bahrudi!" - rykn¹³. - "Zaufany z Berlina Wschodniego, którego uda³o nam siê schwytaæ!" No i co z tego? Kim ty jesteœ dla nas? Nie podoba mi siê nawet twój wygl¹d. Wygl¹dasz tak dziwnie! Któ¿ to taki Amal Bahrudi? Czemu mia³oby to nas obchodziæ? Kendrick spojrza³ na drzwi i na podniecon¹ grupkê wiêŸniów rozprawiaj¹cych z o¿ywieniem. Post¹pi³ krok naprzód, znów cedz¹c ostro s³owa. - Bo przys³ali mnie tu ludzie, którzy stoj¹ wy¿ej ni¿ ktokolwiek tutaj czy w ambasadzie. O wiele, wiele wy¿ej. Powtarzam wam po raz ostatni, dajcie mi coœ przemyœleæ! Muszê przekazaæ wiadomoœæ na zewn¹trz... - Tylko spróbuj, a wszyscy staniemy przed plutonem egzekucyjnym! - wykrzykn¹³ przez zêby inny wiêzieñ; by³ niski i wyj¹tkowo schludny, pomin¹wszy dziwne plamy moczu na wiêziennych spodniach. - Przejmujesz siê? - odrzek³ Evan z pogard¹ w g³osie i wzrokiem wbitym w terrorystê. To by³ odpowiedni moment, ¿eby umocniæ swoj¹ pozycjê. Powiedz mi, piêkny ch³optasiu, boisz siê umrzeæ? - Tylko dlatego, ¿e nie móg³bym ju¿ s³u¿yæ naszej sprawie! - rzuci³ na swoj¹ obronê ch³opiec-mê¿czyzna, strzelaj¹c na boki oczami, jak gdyby szuka³ potwierdzenia. Kilku mê¿czyzn z t³umu przyzna³o mu racjê; stoj¹cy dalej, którzy go us³yszeli te¿ zaczêli gorliwie, odruchowo kiwaæ g³owami, bo udzieli³ im siê strach tego ch³opaka. Kendrick zastanawia³ siê, jak daleko siêga ten ich patologiczny fanatyzm. - Nie tak g³oœno, ty durniu! powiedzia³ lodowato Evan. Twoje mêczeñstwo starczy za ca³¹ s³u¿bê. - Odwróci³ siê i podszed³ miêdzy rozstêpuj¹cymi siê z wahaniem mê¿czyznami do kamiennej œciany ogromnej celi, gdzie znajdowa³o siê otwarte prostok¹tne okno opatrzone ¿elaznymi kratami wtopionymi w beton. - Nie tak prêdko, odmieñcu. - Z drugiego koñca t³umu dolecia³ chrapliwy g³os, ledwie s³yszalny w tym ha³asie. Do przodu wyszed³ krêpy, brodaty mê¿czyzna. Stoj¹cy przed nim rozst¹pili siê, jak to czasem czyni¹ mê¿czyŸni w obecnoœci bezpoœredniego zwierzchnika powiedzmy sier¿anta lub brygadzisty, nie zaœ pu³kownika lub wicedyrektora. Czy jest w tej celi ktoœ o wiêkszym autorytecie? - zastanawia³ siê Evan. - Ktoœ inny, kto czuwa bacznie nad wszystkim, kto wydaje rozkazy? - O co chodzi? - spyta³ cicho, ale szorstko Kendrick. - Nie podoba mi siê twój wygl¹d! Nie podoba mi siê twoja twarz. Mnie to wystarczy. - Wystarczy do czego? - spyta³ pogardliwie Evan, zbywaj¹c mê¿czyznê ruchem g³owy, po czym opar³ siê o œcianê i zacisn¹³ d³onie na ¿elaznej kracie ma³ego okna celi. Nastêpnie skierowa³ wzrok na rzêsiœcie oœwietlony reflektorami teren wiêzienia. - Odwróæ siê! - rozkaza³ surowym tonem stoj¹cy tu¿ za nim mê¿czyzna przypominaj¹cy sier¿anta lub brygadzistê. - Odwrócê siê, kiedy mi siê zechce - odpar³ Kendrick, zastanawiaj¹c siê, czy go us³yszano. - No, ju¿! - zakomenderowa³ tamten nie g³oœniej ni¿ Evan, lecz po tym cichym preludium jego silna rêka nagle spad³a na prawe ramiê Kendricka, zag³êbiaj¹c siê w cia³o wokó³ krwawi¹cej rany. - Nie dotykaj mnie, to rozkaz! - krzykn¹³ Evan, nie ustêpuj¹c ze swego, zacisn¹³ tylko d³onie na ¿elaznej kracie, ¿eby nie zdradziæ bólu, i skierowa³ ca³¹ swoj¹ czujnoœæ na reakcjê mê¿czyzny... Wreszcie nadesz³a. Palce, które œciska³y mu ramiê nagle siê rozluŸni³y; rêka na rozkaz Evana opad³a, by powróciæ z wahaniem chwilê póŸniej. Wiedzia³ ju¿ dostatecznie du¿o - podoficer szafowa³ rozkazami, jednak¿e przyjmowa³ je i wykonywa³ skwapliwie, kiedy wypowiadano je autorytatywnym tonem. Wystarczy. Nie by³ w celi szefem. Sta³ wysoko w hierarchii, ale nie doœæ wysoko. Czy istnia³ zatem ktoœ inny? Trzeba to dopiero sprawdziæ. Kendrick sta³ sztywno, po czym bez jednego gestu ani ostrze¿enia obróci³ siê szybko w prawo i bezceremonialnie str¹ci³ rêkê, przez co krêpy mê¿czyzna straci³ równowagê. - Dobra - wycharcza³, a jego ostry szept by³ nie tyle stwierdzeniem, ile oskar¿eniem