To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Kunta pomyślał, że o tej porze roku mieszkańcom Juffure kiszki marsza grają, gotują więc zupę z korzeni, larw, trawy i wszystkiego, co wpadnie w ręce, bo plony i owoce są jeszcze niedojrzałe. Zbiory, jak się Kunta dowiedział, trzeba było zakończyć przed drugą niedzielą lipca, kiedy to czarnym z innych plantacji w tej okolicy - zwanej okręg Spotsylwania-wolno było gdzieś tam pojechać, żeby wziąć udział w jakimś zebraniu. Ponieważ miało to coś wspólnego z ich Allachem, nikt nawet Kuncie nie proponował, żeby jechał wraz z dwudziestką Murzynów, którzy wyruszyli w niedzielę wczesnym rankiem stłoczeni na wozie użyczonym im przez pana Wallera. Wszyscy prawie wyjechali i przez następne kilka dni na plantacji było tak niewiele osób, że pewnie udałoby mu się uciec niepostrzeżenie - ale Kunta wiedział, że choć może się już sprawnie poruszać i jest zdatny do jakiej takiej pracy, to jednak nie zdoła ujść dość daleko, żeby nie wpaść znów w ręce jakiegoś łowcy niewolników. Musiał ze wstydem przyznać, że woli życie, które pędzi na tej plantacji, od pewności, iż go złapią i niechybnie tym razem zabiją. W głębi duszy wiedział, że nigdy już nie zobaczy rodzinnej wioski i czuł, że gaśnie w nim coś niezwykle cennego, coś nie do odzyskania. Wciąż jednak pozostawała iskierka nadziei: nawet jeśli nigdy nie zobaczy swojej rodziny, może kiedyś będzie mógł założyć własną. ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY CZWARTY Znów minął rok - tak szybko, że Kunta ledwo mógł w to uwierzyć - i kamyki w naczyniu powiedziały mu, że osiągnął już dwudziestą porę deszczową. Ponownie spadł śnieg, a wraz z nim w rozmowach pojawił się temat Bożego Narodzenia. Wprawdzie Kunta nie zmienił swojego stosunku do Allacha tutejszych czarnych, skoro jednak wszyscy tak dobrze się z tej okazji bawili, czuł, że jego własny Allach nie będzie miał nic przeciwko temu, aby jako bierny widz obserwował uroczystości odbywające się w tym świątecznym okresie. Dwóch mężczyzn dostało od pana Wallera przepustki zezwalające na tygodniowe odwiedziny u przyjaciół na innej plantacji - jeden z nich miał po raz pierwszy zobaczyć swoje niedawno urodzone dziecko. Oprócz ich chat - i chaty Kunty - we wszystkich innych trwały przygotowania do święta, głównie ozdabianie sukien koronką i paciorkami oraz gromadzenie zapasów orzechów i jabłek. A w kuchni dużego domu wszystkie garnki Bell pełne były yamów, króliczego mięsa, pieczonej wieprzowiny i innych potraw ze zwierząt, o których Kunta nigdy dotąd nie słyszał, takich jak indyk, szop, opos i tym podobne. Wprawdzie z początku trochę się wahał, ale smakowite zapachy dochodzące z kuchni wkrótce skusiły go do skosztowania każdej z potraw - oczywiście oprócz świniny. Nie miał też ochoty próbować trunków, które pan Waller przeznaczył na święta dla czarnych, a były to dwie beczki jabłecznika, jedna beczka wina i przywieziona skądś beczułka whisky. Kunta zauważył, że do trunków cichcem zabrano się już zawczasu, a niemały w tym udział miał Skrzypek. I jakby nie dość było błazeństw podpitych dorosłych, czarne dzieci biegały trzymając na patykach wysuszone pęcherze świń, które przytykały coraz bliżej do ognia, aż pęcherze pękały z głośnym trzaskiem wśród ogólnej wesołości i śmiechu. Zdaniem Kunty było to niewiarygodnie głupie i niesmaczne. Kiedy w końcu nadszedł dzień świąteczny, wszyscy z zapałem oddali się jedzeniu i piciu. Z drzwi swojej chaty Kunta patrzył, jak do pana Wallera zjeżdżają się na obiad goście. Później niewolnicy podeszli do dużego domu i pod przewodnictwem Bell zaczęli śpiewać, a uśmiechnięty pan ukazał się w oknie, potem zaś wraz ze swymi gośćmi wyszedł przed dom i wszyscy słuchali najwyraźniej zachwyceni. Gdy śpiewy się skończyły, pan wysłał Bell po Skrzypka, żeby przyszedł grać dla gości, co też ten niezwłocznie uczynił. Kunta mógł zrozumieć, że czarni robią, co się im każe, ale dlaczego sprawiało im te taką przyjemność? I dlaczego biali, jeśli tak lubią swoich niewolników, że dają in prezenty, nie chcą uszczęśliwić ich naprawdę zwracając im wolność? Zastanawiał si( jednak, czy ci czarni, podobnie jak zwierzęta domowe, byliby w stanie utrzymać się prz; życiu, gdyby nikt się o nich nie troszczył. Ale czyż on jest lepszy? Czy znów aż tak bardzo się od nich różni? Nie móg zaprzeczyć, że z wolna, acz nieuchronnie, przyzwyczaja się do ich sposobu życia Najbardziej go niepokoiła rosnąca zażyłość ze Skrzypkiem. Ustawiczne jego pick mocno Kuntę gorszyło, czyż jednak poganin nie ma prawa być poganinem? Jegc przechwałki też działały trochę Kuncie na nerwy, choć wierzył, że wszystko, co Skrzypek mówi, jest prawdą. Drwiące uwagi brązowego i rubaszne poczucie humoru raziły Kuntę, który nie znosił, gdy tamten nazywał go „Murzynem", ponieważ dowiedział się, że tym mianem biali określają tu czarnych. Ale z drugiej strony to właśnie Skrzypek nauczył go mówić. To jego przyjaźń sprawiła, że poczuł się mniej obco wśród tutejszych mieszkańców. Kunta postanowił lepiej Skrzypka poznać. Kiedy tylko nadarzała się okazja, Kunta ostrożnie usiłował Skrzypka wybadać, ale wrzucił do tykwy w kącie jeszcze dwa kamyki, zanim pewnego niedzielnego popołudnia, kiedy nikt nie pracował, poszedł do znajomej chaty i zastał jej właściciela w wyjątkowo poważnym nastroju. Po słowach powitania zapadła cisza. Nawiązując rozmowę Kunta powiedział, że słyszał, jak woźnica Luther mówił, iż wszędzie, gdzie jeździł z panem, biali rozprawiali o podatkach. Chciał wiedzieć, co to są podatki. - To pieniądze, które biali muszą płacić dodatkowo przy kupowaniu prawie wszystkich rzeczy - wyjaśnił Skrzypek. - Ten król za wodą nakłada podatki, żeby się bogacić. Ta niezwykła zwięzłość odpowiedzi nasunęła Kuncie myśl, że Skrzypek jest chyba w złym humorze