To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Rozważał już, czy nie zwrócić się o pomoc do towarzysza "Wiesława". Po dwóch tygodniach zadzwonił Malan: - Towarzyszu Horyniecki, wszystko w porządku, załatwione! Oczekujemy was w Krakowie. Włodzimierz odetchnął z ulgą. Po powrocie do Warszawy nie odnaleźli domu, w którym mieszkali przed wrześniem, nie istniała nawet ta ulica. - Do powstania było tu prawie jak przed wojną. Szkopy oszczędzali tę dzielnicę - opowiadał koczownik z ruin. - Uciekając zniszczyli wszystko, dom po domu. Ten cmentarzyk, o tam, to powstańczy. Wśród rumowiska tkwiły w mogilnych kopczykach zbite naprędce krzyże. Helena nie potrafiłaby zaczynać tu nowego życia i bez namysłu przystała na propozycję Włodzimierza. - To jest gdzieś tu, na południowy zachód od Wrocławia - pokazywał na poniemieckiej mapie. - Nazywa się dziś Borowiec. Dla Anatola mam tam posadę wicestarosty. Jest dom z ogródkiem i wszystko, co niezbędne na początek. No jak? - Jedziemy - zdecydowała Helena uprzedzając decyzję męża. Anatol wahał się. Wierzył, że Warszawa podniesie się kiedyś z ruin, wyleczy z wojennych ran. "Może warto zostać, pomęczyć się przez kilka lat?" - rozmyślał, ale nie chciał sprzeciwiać się żonie. Niedługo po powrocie do kraju wstąpił do PPS. Nie był zdeklarowanym komunistą, ale opowiadał się za nowym porządkiem, za odbudowaniem Polski innej niż przed wojną. Dlatego natychmiast zaangażował się w robotę polityczną. - Załatwię wam ciężarówkę z plandeką. Podróż bez wygód, ale lepsza niż pociągiem. Kiedy w drogę? - spytał Włodzimierz. - Jutro, pojutrze, choćby zaraz - odparła Helena. - Niech będzie pojutrze - zdecydował Anatol dziwiąc się, skąd ten pośpiech. Dotąd tułali się, mieszkając kątem w Krakowie i Warszawie. Teraz jechali na swoje. Dom w Borowcu, ich pierwszy prawdziwy dom po wojnie, był ładny i obszerny, z ogrodem i werandą, umeblowany i zabezpieczony przed szabrownikami. Helena poczuła się niepewnie, gdy wjechali w bezludną krainę, w której na polach dojrzewało zboże, nie wiadomo, przez kogo zasiane, niczyje i każdego, kto zechciałby je skosić, stały ciche zagrody bez gadziny i gospodarza, domy po części wyszabrowane, czasem spalone, ogrody pachnące gruszkami, kuszące cieniem wielkich, starych drzew. Zatrzymali się na nocleg w jednym z takich pustych gospodarstw. - Jest pies, to i człowiek wnet nadejdzie - zauważył szofer. Nie pomylił się. Przed zachodem słońca wrócił z pastwiska właściciel z dwiema krowami. Gdy powiedzieli, że jadą z Warszawy, gospodarz krzyknął z radości. Okazało się bowiem, że był warszawiakiem. - Wywieźli mnie na roboty - opowiadał przy kolacji. - Sporo warszawiaków pracowało w fabryce. Potem nas tu osiedlono, ale wkrótce wszyscy uciekli do Warszawy, do siebie. Ja zostałem z kilkoma osadnikami zza Buga, którzy zajęli domy na drugim końcu wsi. Trzymają się razem, nic dziwnego, sami swoi. - Zostanie pan tutaj? - spytał Anatol. - Jeszcze nie wiem. Do Warszawy nie mam do kogo i po co wracać. Słyszałem, że tam kupa gruzu, jedna ruina. - Nie mogłam tam żyć wśród ruin, grobów i popiołów - powiedziała Helena. - Są tacy, co potrafią - wtrącił się kierowca. - Będę tędy wracać, więc jakby się pan zdecydował, to transport załatwiony - zaproponował. Gospodarz wychylił do dna szklaneczkę bimbru i mruknął bezradnie: - Nie wiem. Wyjechali wczesnym rankiem, z trudem dobudziwszy Ludwika, który spał jak niedźwiedź zimą. Podróż dłużyła się, bo ciężarówka jechała coraz wolniej, często pod górę. Co jakiś czas musieli zjeżdżać na bok, aby przepuścić długie kolumny transportów wojskowych. - Co jest? - krzyknął Anatol, wyglądając zza plandeki, gdy zatrzymali się po raz kolejny. - To chyba tutaj. Popatrz pan. Kierowca wskazał tablicę z zamazaną niemiecką nazwą miejscowości. - Miał być Borowiec - przypomniał Anatol. - Pański stryj pokazywał na poniemieckiej mapie właśnie to miejsce. - Nareszcie koniec drogi - ucieszyła się Helena. Zgłosili się w starostwie, skąd z jednym z urzędników pojechali do przydzielonego im domu. Przenosili bagaże, a Helena przygotowywała naprędce posiłek. - Nie mogę uwierzyć, że mamy własny dom - powiedziała radośnie, gdy usiedli do stołu. - Obyś nie chciała wracać do Warszawy - przestrzegał Anatol. - Dlatego mieszkanie trzeba oblać. - Kierowca podniósł pierwszy kieliszek wódki, którą Anatol przywiózł jeszcze z Anglii. - Do dna! Miasteczko było ładne, choć odmienne od tych, w których dotąd mieszkali. Elewacje domów z czerwonej cegły, pokrytej czasem białym tynkiem, przecinały krzyżujące się kolorowe belki. Czerwona dachówka lśniła w słońcu. Na uboczu, z dala od starego centrum, pośród pagórków i ogrodów, stały obszerne wille, przeważnie piętrowe i murowane. W jednej z nich zamieszkali Połstyniowie. Od strony ogrodu miała obszerną werandę, na piętrze balkon, a nad nim wysunięte poddasze z jednym oknem i piękną, nie zniszczoną snycerkę. Niemiecki charakter miasteczka pogłębiał wrażenie obcości. Nie wszyscy Niemcy wyjechali, a ci, którzy pozostali, mówili często: "Wy tu na krótko". Któregoś dnia Anatol przyprowadził dwie Niemki. Starsza miała zajmować się domem, a młodsza pomagać Helenie urządzić mieszkanie i ogród. - Czy to wszystko będzie rzeczywiście nasze? - spytała Helena. - Oczywiście! Nasze i nie na krótko - obruszył się Anatol. - Rządź się jak na swoim i nie zwracaj uwagi na gadanie szwabów. Niedługo stąd wyjadą. Podobne wątpliwości mieli inni osadnicy. Ich również utwierdzał w zamiarze pozostania na tych terenach. Już jako wicestarosta polecił jednemu z urzędników, aby pojechał na rogatki z puszkami czarnej i białej farby i przemalował tablicę, na której widniała dawna niemiecka nazwa miejscowości. - Trzeba napisać Borowiec - powiedział - żeby przyjeżdżający nie mieli wątpliwości. - Przecież nazwa jest tymczasowa - przypomniał urzędnik. - Nie szkodzi, ale polska. W istocie, specjalna komisja uznała, że wymyślona przez pierwszych osadników nazwa nie jest historyczna. Trwał spór. - Zdecydują, to się zmieni. Tak czy owak, ma być po polsku - upierał się Anatol. Przybywali wciąż nowi osadnicy i należało rozlokować ich po całym powiecie