To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Swoje płomiennorude włosy skrył pod kapturem, długi płaszcz owijał go niczym bandaż. — Trzeba zabić tego człowieka — szepnął do swoich Siegebrand. — Pójdę sam, a wy podczołgajcie się i otoczcie go. Wtedy go zarąbiemy. Ujrzawszy Siegebranda Ryszard skierował się ku niemu, lecz nim zdołał wymienić słowo, dookoła zabłysły miecze. Przez moment stał jak uderzony, a potem strącił płaszcz z ramion, odkrywając złotą zbroję, i zaniósł się najpiękniejszym śmiechem, gdyż tylko strach i rozpacz nobilitują śmiech do rangi wielkiego gestu. Wolno wyjął miecz z pochwy i pocałował klingę. — Przyjacielu — rzekł — powierzam ci moją śmierć. Ma być piękna! Nie przejmuj się tym, że jest ich sześciu... — Mylisz się, panie — powiedział ON, idąc w stronę króla — jest ich tylko pięciu, a nas aż dwóch. Ryszard skinął mu głową, jakby witał lub wyrażał zgodę. Oparli się o siebie plecami i czekali na atak. — Bracie! — warknął osłupiały Siegebrand. — Co czynisz?'. — Szukam w sobie boga — odparł ON. — Odejdź stąd, łotrze, bo przysięgam, że z pięciu was zrobimy dziesięciu albo i więcej. * _ Filip August, król francuski, po śmierci cesarza Fryderyka konkurent Ryszarda Lwie Serce do przewodzenia trzeciej krucjacie. Obaj nienawidzili się śmiertelnie. Gdy zostali sami, król spytał: — Kim są? — Niemieccy szpitalnicy. —A ty? — Żyłem wśród nich przez lata i uczyłem się od nich, ale jestem innej krwi. — Widać jesteś tępej krwi — roześmiał się Ryszard, obejmując go ramieniem — bo cała nauka poszła w las. Chodź ze mną. Nie mógł zostać w obozie, pod bokiem tych, których zdradził aby nie zdradzić samego siebie, chyba że oduczyłby się spać. Godzinę później uciekał już z Palestyny na koniu otrzymanym od króla. Ścigano go. Bywało gorzej, bywało lepiej, ale jakoś dawał sobie radę. Przetrwał nawet głód tak wielki, że w Kairze spalono trzydzieści kobiet, które zjadły swoich mężów. W końcu uszedł na pustynię zwaną Arabską i zgubiono jego ślad. Wracając prześladowcy dostali się w szpony trzęsienia ziemi i wyginęli, a w Jerozolimie, gdzie z błogosławieństwem papieża powstał Zakon Szpitala NMPanny Domu Niemieckiego (,Deutscher Orden") uznano, że i ON nie żyje. Żył. Około połowy tysiąclecia na jego drodze znowu mignął przydomek Barbarossa, a ON po raz czwarty wylądował w Afryce. Przedtem, jako dworzanin polskiego króla, Zygmunta I, zasłynął w największych turniejach rycerskich Europy. Był jedynym z dinozaurów, tak bowiem klasa zakutych w żelazo epigonów Bayarda, jak i same turnieje, zbliżały się ku schyłkowi, by ustąpić epoce zupełnie innej. W roku 1517 znalazł się w Italii, co miało związek z przygotowywaniem gruntu pod małżeństwo króla Zygmunta I z księżniczką Boną Sfor-zą. Wziął udział w dwóch turniejach, zbierając laury, po czym wraz z kilkoma współzawodnikami wsiadł na galerę, która między Genuą a Civita Vecchia, obok Elby, dostała się w ręce piratów berberyjskich i wylądowała w porcie Algier. Ośmiu najświetniejszych turniejowców, ich konie, ich zbroje i zbroje ich koni, kopie, miecze i wolność — wszystko stało się łupem królów śródziemnomorskiego rozboju, braci Arudża i Chajr ad-Dina*. Dobrze urodzonych jeńców rodziny wykupywały z pirackich rąk, ale Czerwonobrodzi mieli dość złota, zaś rycerskiego turnieju nie widzieli nigdy. Zażądali od ośmiu giaurów widowiska: walki nie na tępe kopie, lecz z grotami, i na ostre miecze, do śmiertelnej krwi, a nagrodą dla zwycięzcy miała być wolność po zabiciu ostatniego rywala. Siedmiu ry- * — Obaj oni nosili przydomek Barbarossa, tak jak cesarz Fryderyk, z którym nie łączyło ich nic więcej, tylko czerwone brody. cerzy — dwaj Niemcy, dwaj Francuzi, Węgier, Austriak i Włoch — chciało z pogardą odmówić, jednakże ON, który posiada) największy autorytet, zwrócił im uwagę, iż odmówić znaczy oddać się katu i spytał: „Po co umierać śmiercią barana, gdy można zginąć śmiercią lwa?". Zgodzili się. Arenę urządzono w polu za miastem i opalikowano wedle wskazówek, które dał ON. Naznaczonego dnia, przywdziawszy tonę polerowanych blach, wyjechali na plac piękni jak stalowe anioły zesłane z nieba na posrebrzanych rumakach. Plac otaczały tłumy wojska i gawiedzi. Trybunę honorową wyłożono safianowymi poduszkami dla braci Barbarossów. Starszy, Arudż, podniósł rękę, dając znak: możecie zaczynać! Zaczęli od parady, chcąc się pokazać w całej turniejowej krasie. Jeździli dwójkami wokół placu, trzymając kopie podniesione do góry. Zespolili się naprzeciw trybuny honorowej i ruszyli w jej kierunku po osi wielkiego koła. ON pierwszy, za nim siedmiu w równym szeregu, stępa, by oddać ceremonialny ukłon gospodarzom i dopiero przystąpić do pojedynków. Ujechawszy trzecią część osi tnącej arenę, przeszli w delikatny kłus, którego tempo narzucał ON. W połowie dystansu kłus stał się szybszy, ale dopiero gdy opuścili kopie, przechodząc w pancerny galop — tamci zrozumieli. Buchnął straszliwy krzyk i przed trybunę wybiegło kilkuset janczarów z obnażoną bronią. Wbili się w tę zgraję z impetem, powodując znany artylerzystom „efekt ulicy" — tak nazywa się skutki wielokalibrowego strzału z bliskiej odległości w gęstwę ludzką; w tłumie powstaje wówczas krwawy korytarz zwany „ulicą". Przeszli przez janczarów jak przez pierze, roztrącając swym ciężarem i tratując na miazgę kopytami, ale trybuna honorowa była już pusta. Ominęli ją z dwóch stron, rozdzieliwszy się niczym dwa skrzydła dywizjonu lotniczego, i na karkach uciekających pogan dojechali do murów miasta. Tam uformowali dywizjon w literę V, na czele której stanął ON, jak głowa drapieżnego ptaka, i zawrócili, znowu kłusem rozwijającym się w galop. Kilkutysięczna rzesza przed nimi oszalała z przerażenia na widok furii tych nieludzkich giaurów. Ubrani w żelazne suknie, w żelaznych kubłach na głowach, z rogami na osłonach końskich łbów, bez jednego obnażonego miejsca, w które można by miotnąć strzałę z łuku — zdawali się potworami wyczarowanymi przez posępne dżinny piekieł. Żelazny klin ponownie rąbnął w masę i zaczął ją ciąć, niby nóż wędrujący przez ludzkie trzewia, wyrywając drugi korytarz śmierci