To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Pogięte drzwi do kabiny, wypruty fotel kierowcy i zdruzgotana skrzynia biegów wskazywały, że nie odbędzie dalszej podróży o własnych siłach. - Oni są jednak lepiej zorganizowani niż my - powiedział Marek, masując ciągle obolałe kolana. - Kto? - Ligoń nalewał piwa wysokiemu kierowcy w dżinsie. - Ci zza Odry. Tak szybko przyjechali z dźwigiem. Niemiec spojrzał na niego krótko. Rozumiał po polsku. - Inne mi... miszlenie - powiedział z okropnym akcentem. - U nas... głowa, Kopf. Wi miszli... cie sercem... duszą. Marek zaprzeczył. - Nic podobnego. Nie o to chodzi. My przyzwyczailiśmy się do tego, że za nas zawsze myśli państwo. Ono da, zapłaci, wykarmi. Bez żadnego z naszej strony wysiłku. Jak się coś popsuje - państwo naprawi. A u was obywatel. I tylko on sam. To nas różni... jeśli pan to wszystko zrozumiał. - Zrozumial. Ale... piwo ciepłe. A ciepłe piwo jest gorsze od zim... nej Niemki! - gruchnął śmiechem, zadowolony z dowcipu. Ale nikt się nie roześmiał. Dżinsowego to wyraźnie zdziwiło. - No... myśmy są różni. Tak. I wyszedł przykładając palce do wypłowiałej czapeczki. - Nawet humor mają inny - westchnął Ligoń. - Choć powinienem go akceptować. Sam jestem ze Śląska. Marek uśmiechnął się. - Nazwisko o tym świadczy. - Tak. Ale czterdzieści lat temu porzuciłem Katowice. I ten rubaszny humor gdzieś mi się po drodze zagubił. Co tam! Zajrzę do żony, bo ona pewnie z nóg leci. Marek wyszedł przed drzwi. Stanął obok Mirelli zapatrzonej w znikającą na wschodzie chmurę. Miała kształt rożka. - Masz dość? - spytał. Odwróciła głowę. Patrzyły na niego jasnoszare oczy w ciemnej oprawie. - Nie bądź taki banalny. Westchnął zabawnie. - Słuchaj, może masz jakiś problem, ale to nie powód, żeby ludzie nie mogli ze sobą rozmawiać. Mnie nic do twoich spraw. Nie interesuje mnie, z kim się pieprzysz w szoferkach. Bo to, co robisz, nie ma żadnego wpływu na środowisko czy turystykę międzynarodową... Uniosła dłoń i wskazującym palcem dotknęła guzika w jego rozpiętej koszuli. - Moje serce jest polskie, koleś. Ale tyłek międzynarodowy. I dobrze, że cię to nie obchodzi. A teraz spływaj. - Niezła scena! - roześmiał się, cofając o krok. - Skończyłaś, czy będziesz brała zakładników? Uśmiechnęła się niespodziewanie. Tak dalece niespodziewanie, że go zaskoczyła. Jej pełne usta odsłoniły wilgotne białe zęby. - Też miałam poczucie humoru. Ostatnio w podstawówce. - A pamiętasz coś z tej szkoły? - Tylko jak pieką Joannę d'Arc. Odeszła w stronę stacji benzynowej, kołysząc się w biodrach. Marek stał nadal, przyglądając się znikającej postaci z prawdziwą przyjemnością. "Rzeczywiście cholernie seksowna. Tyle że obchodzi mnie to jak zeszłoroczny śnieg!" Powlókł się do swojej budowli w surowym stanie, marząc o łóżku. Kiedy się do niego dowlókł, pokonawszy czterdzieści dwa stopnie z betonu, oczy mu się same kleiły. Zapadł w sen natychmiast, nie zdjąwszy nawet zachlapanych błotem adidasów. W ciągu pół godziny przyśniło mu się całe życie: mieszkanie na czwartym piętrze socjalistycznego bloku z wielkiej płyty, twarze najbliższych i to, co go stamtąd wygnało: zapieczętowana koperta schowana teraz w jednej z kieszeni plecaka. A potem były już tylko chmury, deszcz i ziąb ogarniający całe ciało. Kiedy się zbudził, ze zdumieniem stwierdził, że przespał wieczór, noc i wczesny poranek. Jego zegarek z kalendarzem wskazywał datę czternastego czerwca. I godzinę siódmą rano. W otwartym oknie błyszczały czerwone dachy dalekiego miasteczka, wysokie, odświeżone deszczem topole i kurek na kościelnej wieży. Był głodny, zarośnięty, nie umyty, ale dziwnie spokojny. "Trzeba się przyzwyczaić do takiego życia. Nie będzie łazienki z niebieskimi kafelkami i błyszczących kranów plujących cudownie gorącą wodą. Ale coś z tym myciem trzeba zrobić, na Boga Ojca!" Wstał stwierdzając ze zdziwieniem, że ból minął. Może trochę jeszcze dokuczało lewe kolano. Ale ogólnie czuł się nieźle. Zszedł, zabierając mydło i ręcznik. Przy zbiorniku z bezołowiową kręcił się starszy z Kalinowskich. Na widok Marka wyszczerzył zęby. - No, tośmy wczoraj mieli niezły bal! Marek palcami przeczesał włosy. - Co zrobili z tym wrakiem? - zdziwił się, nie widząc na poboczu uszkodzonego TIR-a. Kalinowski pociągnął nosem. - Nie słyszałeś, jak go zabierali? Ale masz sen! O pierwszej w nocy odtransportowali ten złom. Człowieku, to waży osiemnaście ton! Nie wiesz, gdzie się umyć? Marek skinął głową. - Może mógłbym zapłacić za prysznic u pana? Mycie się w kubełku nie daje rezultatów. Właściciel stacji potrząsnął głową. - Nie lubię, jak mi się obcy po domu kręcą... - Nie będę się kręcił po całym domu. Może pan postawić stróża. Z psem. No ale... - Dobra - Kalinowski machnął dłonią - dwa razy dziennie. Płacisz za ciepłą wodę. I sprzątasz po sobie. Inaczej Mirella ukręci mi łeb. Nikt tu nic nie dostaje za darmo. - W porządku. Dziękuję. - Jutro biorę wolne - powiedziała Mirella, gdy się spotkały z panią Barbarą w przejściu do składziku z towarami. - Dobrze. W poniedziałki jest mniejszy ruch. Jakoś sobie poradzę. Dziewczyna okręciła opadające włosy aksamitną przepaską. Miała na sobie minispódniczkę wielkości i koloru plasterka cytryny. Zza nie dopiętej bawełnianej bluzki wyłaniały się krągłe piersi. - Może pani pójść do księdza. Niech pozwoli Kaśce popracować. Ligoniowa wzięła się do krojenia sera. Była pora śniadania i z szosy już zjeżdżali goście. Co zrobi, jeśli zechcą jajecznicę? - Powiedz Markowi, żeby pojechał z Grześkiem po jajka. Do hurtowni starego Buczka. Ona się tak jakoś dziwnie nazywa... - Clio-Lex! - roześmiała się Mirella