To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Zdziwiłbym się, gdyby na wyspie Vardu oprócz tamtego psa nie czekały mnie inne niemiłe niespodzianki. Księżyc skrył się właśnie za wielką chmurą, ale nie ryzykowałem. Do kopalni miałem prawie ćwierć mili i cały ten dystans przebyłem na czworakach. Nie wpłynęło to najlepiej na moje lewe ramię, z drugiej jednak strony dotarłem na miejsce bezpiecznie. Nie wiedziałem, czy profesor wystawił straż u wejścia do kopalni, wydawało mi się jednak, że ostrożność nie zawadzi. Dlatego też kiedy już wstawałem powoli, chowając się za skałą, by nie zaskoczyło mnie światło księżyca, odczekałem bez ruchu bite piętnaście minut, ale słyszałem tylko daleki szum morza i bicie mojego serca. Żaden strażnik nie wytrwa przez kwadrans w absolutnym bezruchu, chyba że śpi. A ja się śpiących nie bałem. Wszedłem do kopalni. W sandałach na gumie bezszelestnie poruszałem się po wapieniu. Gdy już minąłem jaśniejszy wylot pieczary, nikt nie mógł mnie usłyszeć ani zauważyć. Latarki nie zapalałem. Jeżeli ktokolwiek przebywał w kopalni, to wkrótce mieliśmy się spotkać, a wolałem nie zdradzać swojej obecności. W ciemności wszyscy ludzie są równi, lecz mając nóż w ręku należałem do tych równiejszych. Pomiędzy ścianą tunelu a torami było dość miejsca, żebym nie musiał skakać po podkładach kolejowych. Nie chciałem ryzykować potknięcia. Kierowałem się na dotyk, co chwila muskając ścianę palcami prawej ręki. Było to łatwe, musiałem tylko uważać, żeby nie zaczepić o skałę trzonkiem noża. Wkrótce tunel skręcił ostro w prawo. Znalazłem się w pierwszej jaskini. Szukając kantem lewej stopy podkładów kolejowych, ruszyłem wzdłuż torów do korytarza naprzeciwko. Pokonanie siedemdziesięciu jardów, bo tyle wynosiła średnica groty, zajęło mi pięć minut. Nikt nie podniósł rabanu, nikt nie zapalił światła, nikt na mnie nie napadł. Byłem sam. A może tylko pozostawiono mnie samego? To jednak dwie różne rzeczy. Trzydzieści sekund po opuszczeniu pierwszej jaskini dotarłem do drugiej. Tej, w której według profesora dokonano pierwszych odkryć archeologicznych. Tej, gdzie po lewej znajdowały się dwa zablokowane tunele, na wprost tory, a po prawej korytarz, w którym zastaliśmy przy pracy Hewella i jego ludzi. To stąd, jak twierdził profesor, rozchodziły się wybuchy, które obudziły mnie poprzedniego dnia, tyle że całą zalegającą tam skałę można by wysadzić za pomocą paru solidnych korków. Znowu ruszyłem wzdłuż torów do tunelu naprzeciwko. Za nim otwierała się trzecia jaskinia, a dalej czwarta. Obszedłem je dookoła i stwierdziłem, że nie ma tam korytarzy biegnących na północ, w głąb góry, natomiast z obu wychodzą tunele prowadzące na południe. Ja jednak wszedłem w przedłużenie korytarza, którym się tam dostałem. Ciągnął się i ciągnął w nieskończoność. Miałem wrażenie, że nigdy nie dojdę do końca. Tutaj nie prowadzono wykopalisk, był to zwyczajny, prosty tunel, zmierzający w ściśle wytyczonym celu. Teraz już musiałem iść po podkładach kolejowych, bo korytarz zwęził się do połowy pierwotnej szerokości. Zwróciłem uwagę, że biegnie lekko pod górę. Zauważyłem też, że półtorej mili od wejścia do kopalni powietrze w tunelu nadal jest świeże. To by tłumaczyło nachylenie korytarza - zapewne specjalnie wydrążono go równolegle do stoku, by ułatwić wiercenie otworów wentylacyjnych. Przebyłem już połowę drogi w kierunku zachodniej części wyspy, więc niedługo chodnik powinien zacząć opadać. Nie myliłem się. Po prostym odcinku o długości stu jardów zaczął się spadek. W tym właśnie miejscu moja prawa ręka nie namacała ściany tunelu. Zaryzykowałem i na chwilę zapaliłem latarkę. Po prawej ujrzałem głęboką na trzydzieści jardów grotę, niemal zasypaną gruzem i odłamkami skały. W pierwszej chwili pomyślałem, że jest to efekt wczorajszych wybuchów, lecz szybko zmieniłem zdanie. Było tam dobre kilkaset ton gruzu, o wiele za dużo jak na jeden dzień pracy. Poza tym jaki sens miałoby drążenie skały na północ, w kierunku serca góry? Prawdopodobnie grotę tę wykopano już dawno temu, a teraz służyła za magazyn, gdy trzeba było szybko usunąć gruz z korytarza. Trzysta jardów dalej dotarłem do końca tunelu. Pomasowałem czoło, które dokonało tego odkrycia, i zapaliłem latarkę. Zobaczyłem dwie skrzynki, prawie puste, jeśli nie liczyć kilku ładunków wybuchowych, zapalników i lontów. Niewątpliwie była to scena wczorajszych wybuchów. Oświetliłem koniec tunelu, lecz ujrzałem tylko litą ścianę o rozmiarach siedem stóp na cztery. Nagle spostrzegłem, że nie jest tak całkiem lita. Prawie na poziomie oczu sterczał z niej okrągły kamień o średnicy jednej stopy. Wyglądał, jak gdyby wciśnięto go w dziurę. I rzeczywiście. Wyciągnąłem go i zajrzałem w otwór. Miał około czterech stóp długości i zwężał się tak, że u wylotu mierzył najwyżej dwa cale. Zobaczyłem, że po drugiej stronie coś mruga. Gwiazda. Wsunąłem kamień na miejsce i odszedłem. Powrót do najbliższej z czterech jaskiń zajął mi pół godziny. Sprawdziłem oba wyloty biegnące na południe, ale prowadziły tylko do dwóch ślepych grot. Przeszedłem wzdłuż torów do trzeciej - licząc od wejścia - jaskini, zbadałem oba wychodzące z niej korytarze i osiągnąłem tylko tyle, że przez blisko pół godziny błądziłem w labiryncie. W końcu udało mi się wrócić do drugiej groty