To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Rodzina uznała, że powinno, że w końcu pokona. Zacisnęła wargi w szyderczym uśmiechu. Wciąż była normalna, choć zbliżała się do granicy. To, że znalazła się tutaj, na Krawędzi, było tryumfem jej woli. Nad drzwiami błysnęła niebieska lampka - obsługa. Raen wstała, by otworzyć. Przypomniała sobie, że nie umocowała jeszcze miotacza do paska i zatrzymała się na moment, by naprawić przeoczenie. Było to tylko dwóch azi, którzy przynieśli śniadanie i rzeczy kupione wcześniej. Wpuściła ich i stała w otwartych drzwiach, gdy rozkładali zastawę na stole i układali na ławie spory stos paczek. Jeść śniadanie niewiadomego pochodzenia... godziła się z ryzykiem, z tym rzutem kostką, choć w zamkniętym otoczeniu Klejnotu szansę na wygraną były większe niż zwykle. Mniejsze jednak niż w salonie. Przyjęcie paczek także było ryzykowne. Sama podróż, bez ochrony, wśród obcych, graniczyła z szaleństwem. Podobnie jak wzięcie azi, takiego jak Jim. Maleńki trójkąt wytatuowany pod jego okiem był prawdziwy, podobnie jak numer serii na ramieniu. Jedno i drugie wyblakło, tak jak powinno być. To wykluczało podstawienie... lecz nie możliwość, że ktoś ingerował w program, może dołączając morderstwo. Takie zagrożenia stanowiły codzienną rozrywkę - konieczne ryzyko. Trzeba było się z nimi godzić, by nie zwariować od stresu. Nie można było uniknąć hazardu. Uśmiechnęła się, gdy azi skłonili się, wykonawszy swe zadania. Dała im wysoki napiwek - jeszcze jedna rozrywka. Wyraz szczęścia na ich twarzach sprawił jej pewną przyjemność. Czuła podniecenie myśląc o rzeczach kupionych dla Jima, nie mogła się doczekać, by zobaczyć, jak zareaguje. Jego melancholia stała się rodzajem wyzwania... była prostsza, może bardziej osiągalna od jej własnej. - Jim! - zawołała. - Chodź tutaj! Wyszedł, na pół ubrany w swój uniform, z rozczochranymi lekko włosami, wciąż jeszcze zarumieniony od gorącego prysznica. Wskazała mu pakunki. Wydawał się nieco oszołomiony ilością rzeczy. Usiadł i zajrzał najpierw do mniejszych paczek, dotknął plastikowych opakowań części ubrania i butów z cienkiej skóry, potem neseseru. W jednym z pudełek znalazł zegarek, bardzo kosztowny. Musnął palcami tarczę, po czym zamknął przykrywkę i odłożył go na bok. Nawet ślad uśmiechu nie pojawił się na jego twarzy, jedynie pustka... oszołomienie. - Powinny pasować - stwierdziła, gdy wciąż nie okazywał radości, jakiej oczekiwała. Pokonana, wzruszyła ramionami. Widać był trudniejszym przypadkiem, niż jej się zdawało. - Śniadanie stygnie. Pospiesz się. Podszedł do stołu i stanął czekając, aż ona usiądzie. Ta uprzejmość była irytująca przez swą mechaniczność. Nie odezwała się jednak, zajęła miejsce, pozwoliła poprawić krzesło. Jim usiadł, wziął widelec odczekawszy, aż ona weźmie swój i zaczął jeść dopiero po niej. Ani razu na nią nie spojrzał. Mimo wszystko - przekonywała samą siebie - był wyjątkowo zdolny do adaptacji. Ograniczona wrażliwość azi, o której przekonywały bety, usprawiedliwiała zachowania, jakie w innym przypadku można by uznać za obraźliwe. Jako dziecko nie potrafiła tego zrozumieć. Była przecież Lia, która ją kochała i ona kochała Lię. To prawda jednak, że azi nie reagowali tak, jak prawdziwi ludzie. Także to, że nie było już wśród nich Lii, a przynajmniej żadnej nie znalazła. Genetycznie warunkowana niewrażliwość? zastanawiała się obserwując Jima. Nie wierzyła w coś takiego. Genetycy Kontrin nigdy nie zajmowali się czymś tak nieokreślonym jak ego i emocje. Jako Meth-maren znała lepiej od innych wyniki osiągane w laboratoriach. Nie, to musi być jakaś konkretna zmiana biologiczna, chyba że bety wiedziały więcej niż Kontrin, a w to nie chciała uwierzyć. Sprawa musi się opierać na czymś prostym, nie wymagającym pomocy majat. Obniżona wrażliwość na ból? Potrafiła sobie wyobrazić, jak ją osiągnąć. Na pewno wywołałaby pewne reakcje psychologiczne, do pewnych granic pożądane. Biologiczne samozniszczenie wbudowane w azi dowodziło, że bety posiadały niejakie doświadczenie w genetyce. Jim zainteresował ją nagle, monotematycznie, jak wiele rzeczy, które odrywały ją od ważniejszych często zajęć. Zaczęła myśleć o domu, o komforcie, o ludzkim cieple Lii. Zwykle kończyła na tym, lecz dzisiaj, w tym miejscu, mogła sobie pozwolić na więcej. Poczuła nagle, że życie winne jej było odrobinę komfortu, wyrozumiałości, trochę... Powstrzymała się. Zaczęła rozumować chłodno, oceniając problem jako czysto intelektualny, użyteczny, sposób zdobywania dodatkowej wiedzy. Jim był zagadką i to niełatwą. Nagle zdała sobie sprawę, że wszyscy azi byli zagadką, nad którą nigdy się nie zastanawiała. Ich obecność nie dziwiła, tak jak ubranie, które nosiła codziennie, nie wiedząc, jakiego kunsztu wymaga jego produkcja. Nie wiedziała do chwili, gdy zapragnęła robionego na zamówienie płaszcza i to skłoniło ją do wizyty w miejscu, gdzie mogła go dostać. Odkryła wtedy cudowny warsztat pełen nici i dziwnych maszyn i starego betę, który dla przyjemności ręcznie tkał materiały, którego cieszyła możliwość pracy nad rzadkimi jedwabiami majat. Produkcja tkanin wymagała całego łańcucha pradawnych sztuk, które wzbudziły jej podziw. Bywały różne talenty. Ona sama nie miała zdolności twórczych. To samo zdarzyło się z azi, już pierwszej nocy, gdy zasiedli do gry, choć dopiero teraz zrozumiała, dlaczego gra była tak ważna - pozwalała wypełnić czas, dostarczała zajęcia. Takie zajęcie zaś pozwalało uspokoić umysł, spotkać się z dziełem sztuki, które należało zanalizować i zrozumieć. Być może była to najwyższa sztuka. Tkanie, rzeźba, poezja - co więcej pozostawili betom Kontrin? Tworzenie ludzi