To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
„To nie las, lecz bitwa; nie ma w nim liryki, jak w przytulnych lasach Europy, jest tylko okrutny i okropny epos, straszliwy dramat roślin" — pisał niepośledni znawca tej puszczy, niemiecki autor R. A. Bermann. Nagle od strony chaty rozległy się donośne okrzyki. Valentin i Julio wołali na mnie. Popędziłem w ich stronę. Dobiegłszy do skraju puszczy zobaczyłem ich uwijających się gorączkowo przy naszej łódce. Właśnie do niej wskakiwali i szybko wiosłowali do maleńkiej zatoki tuż w pobliżu chaty Claudia. — Ryby! — wołali ujrzawszy mnie. Spostrzegłem i ja. Zatoczka, wrzynająca się w brzeg dwu-dziestokilkumetrowym klinem, cała burzyła się i kipiała. Przypłynęła tu tak gęsta ławica ryb, że odnoga wodna jak gdyby nie mogła ich pomieścić. Cała srebrzyła się od łuskowatych ciał, wypychanych przez inne na powierzchnię wody. Chłopacy pośpiesznie dopłynęli. Krzątali się jak diabły. Gwałtownie bili wiosłami po wodzie, wrzucali do łódki ryby ogłuszone i nie ogłuszone, ba, w zamieszaniu, jakie powstało, wiele wyskakujących z wody ryb samych wpadało do czółna. Gdybym tego nie widział na własne oczy, nie dałbym wiary, że może być tak wariacki plon. Ławica składała się z setek pdlomet, jak je Va-lentin nazywał, ryb mniej więcej dwukilogramowych. Gdy po kilku minutach połów ustał, a ławica uszła z zatoki, łódka, na całym dziobie napełniona zdobyczą, zawierała kilkadziesiąt ryb. Chłopcy, spoceni, sapali i śmiali się do siebie i do mnie. Po małej chwili nie było już ani śladu ławicy w zatoczce. Rybna rzesza powędrowała dalej, ku innym tarliskom. Mając taki łup, łatwo ulegający zepsuciu, ruszyliśmy czym prędzej do vdomu. Wiosłowaliśmy teraz wszyscy trzej, ażeby raźniej płynąć pod bystry prąd. Na wysokości niebezpiecznego barranca wywiązał się między chłopakami spór o pogodę. Niebo było na razie czyste, ale Valen-tin twierdził, że będzie niebawem deszcz, podczas gdy Julio wyrażał odmienne zdanie: pogoda się utrzyma. Każdy z nich inaczej tłumaczył sobie lot stada kań jaskółczych. Ptaków tych unosiło się w powietrzu dwadzieścia kilka.,Sli- 210 czne: wyglądały jak wyolbrzymione do paradoksalnych rozmiarów jaskółki, a nie ptaki drapieżne. Miały wysmukłe, długie skrzydła, widlaste ogony i nawet ich lot był jaskółczy, pełen zwiewności i błyskawicznych obrotów. Jak gdyby przyroda wyróżniła owe ptaki pod każdym względem, dała im jeszcze uderzającą szatę: były białe jak śnieg, skrzydła zaś i ogon miały kruczoczarne. Urzekające zjawisko! Kanie jaskółcze, jak je Niemcy nazwali (Schwalbenweihe), a kaniuld białe w polskim słownictwie — żywią się wszelkim stworem, zarówno chwytają isposobem jaskółek owady w powietrzu, jak porywają z ziemi węże, jaszczurki, żaby. Czasem wzbijają się wysoko i wtedy wiadomo, że pogoda dopisze. Gdy natomiast siadają na drzewach albo bujają nisko ponad ziemią, lepiej nie wychodzić z chaty, by nie narazić się na ulewę. Kaniu-ki, które widzieliśmy w pobliżu barranca, nie fruwały ani zbyt wysoko, ani zbyt nisko; krążyły kilkanaście metrów ponad wierzchołkami drzew: bądź, człeku, teraz mądry z tego, co na dwoje babka wróżyła — więc moje rozognione młodziki kłóciły się głośno i każdy chciał mieć rację. Widok tych dorodnych ptaków sprawiał zawsze zaskakujące wrażenie. Spotkałem je już kilka razy. Przyroda tutejsza, mówmy szczerze, była nieraz przygnębiająca. Człowiek, istota krucha, pełzł jedynie na brzegu puszczy i z trudem tylko docierał do miłych nastrojów. Czy przeżycia podczas wycieczki do Claudia nie były znamienne? Dzika rzeka, złowrogie barranco, rozmowa 0 pasożytach, odpychające kolce palmy pacziuba, wszędzie nie-ubłagan-a walka; nawet rojna ławica ryb ukrywała w sobie piętno rozpasania, czegoś spazmatycznego, A tu nagle wyłaniało się piękno, na niebie wykwitał czar, wytworny taniec ptaków. Spływała od nich radość i w niepamięć szły poprzednie zgrzyty 1 udręki. Wycieczka skończyła się pozornym niepowodzeniem. Claudia nie zastaliśmy. Ale nie żałowałem straconego czasu. Jak już wiele razy w tej puszczy, wracałem przepojony wzruszeniami. Przyroda nad Ukajali nie poskąpiła człowiekowi okruszyny swego twórczego bogactwa. 38