To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
- Czy jednak pomyślałeś, że gdy twój sklep przejdzie w ich ręce, kilkudziesięciu Żydów zyska popłatną pracę, a kilkudziesięciu naszych ludzi straci ją? - To nie moja wina - odparł zirytowany Wokulski. - Nie moja wina, że ci, z którymi łączą mnie stosunki, domagają się, ażebym sklep sprzedał. Prawda, że społeczność straci, ale też i społeczność chce tego. - A obowiązki?... - Jakie obowiązki?!... - wykrzyknął. - Czy względem tych, którzy nazywają mnie wyzyskiwaczem, czy tych, którzy mnie okradają? Spełniony obowiązek powinien coś przynosić człowiekowi, gdyż inaczej byłby ofiarą, której nikt od nikogo nie ma prawa wymagać. A ja co mam w zysku? Nienawiść i oszczerstwa z jednej strony, lekceważenie z drugiej. Sam powiedz: czy jest występek, którego by mi nie zarzucano i za co?... Za to, żem zrobił majątek i dałem byt setkom ludzi. - Oszczercy są wszędzie. - Ale nigdzie w tym stopniu co u nas. Gdzie indziej taki jak ja uczciwy dorobkiewicz miałby wrogów, ale miałby też uznanie, które wynagradza krzywdy... A tu... Machnął ręką. Jednym łykiem wypiłem znowu pół szklanki araku z herbatą, na odwagę. Stach tymczasem usłyszawszy kroki w sieni stanął przy drzwiach. Odgadłem, że tak czeka na książęce zaprosiny!... Już mi w głowie szumiało, więc zapytałem: - A czy ci, ci, dla których sprzedajesz sklep, ocenią cię lepiej?... - A jeżeli ocenią?... - spytał zamyśliwszy się. - I będą cię lepiej kochać aniżeli ci, których opuszczasz? Przybiegł do mnie i bystro popatrzył mi w oczy. - A jeżeli będą kochać?... - odparł. - Jesteś pewny?... Rzucił się na fotel. - Czy ja wiem?... - szepnął. - Czy ja wiem?... Co jest pewnego na tym świecie? - I czy nigdy nie przyszło ci na myśl - mówiłem coraz śmielej - że możesz być nie tylko wyzyskiwany i oszukiwany, ale jeszcze wyśmiewany i lekceważony?... Powiedz, nigdyś o tym nie pomyślał?... Wszystko jest możliwe na świecie, a w takim wypadku należy się zabezpieczyć, jeżeli nie od zawodu, to przynajmniej od śmieszności. Do diabła! - zakończyłem uderzając szklanką w stół - można ponosić ofiary mając z czego, ale nie można pozwalać na maltretowanie siebie... - Kto mnie maltretuje? - krzyknął zrywając się. - Wszyscy ci, którzy cię nie szanują tak, jakeś na to zasłużył. Przestraszyłem się własnej śmiałości, ale Wokulski nic nie odpowiedział. Położył się na kozetce i splótł ręce pod głową, co było objawem niezwykłego wzruszenia. Potem zaczął mówić o interesach sklepowych głosem zupełnie spokojnym. Około dziewiątej otworzyły się drzwi i wszedł lokaj Wokulskiego. - Jest list od księcia!... - zawołał. Stach przygryzł wargi i nie podnosząc się wyciągnął rękę. - Daj - rzekł - i idź spać. Służący wyszedł. Stach powoli otworzył kopertę, przeczytał i - rozdarłszy list na kilka kawałków, rzucił go pod piec. - Cóż to jest? - spytałem. - Zaproszenie na bal jutrzejszy - odparł sucho. - Nie idziesz? - Ani myślę. Osłupiałem... I nagle w tym osłupieniu przyszła mi najgenialniejsza myśl pod słońcem. - Wiesz co? - rzekłem - a może byśmy jutro poszli do pani Stawskiej na wieczór?... Usiadł na kozetce i odparł z uśmiechem: - A wiesz, że to będzie nieźle!... Wcale miła kobieta i dawnom już tam nie był. Trzeba by przy okazji posłać parę zabawek tej małej. Lodowata ściana, jaka utworzyła się między nami, pękła. Obaj odzyskaliśmy dawną szczerość i do północy rozmawialiśmy o przeszłych czasach. Na dobranoc powiedział mi Stach: - Człowiek niekiedy głupieje, ale też niekiedy odzyskuje rozum... Bóg ci zapłać, mój stary! Złoty, kochany Stach!... Żebym miał pęknąć, ożenię go z panią Stawską!... W dzień balu u księcia ani Stach, ani Szlangbaum nie byli w sklepie. Odgadłem, że muszą układać się o sprzedaż naszego interesu. W każdym innym razie podobny wypadek zatrułby mi humor na całą dobę. Ale dziś ani myślałem o zniknięciu naszej firmy i zastąpieniu jej szyldem żydowskim. Co mi tam sklep! byle Stach był szczęśliwy, a przynajmniej wydobył się ze swoich zgryzot. Muszę go ożenić, ażeby pioruny biły!... Z rana wysłałem do pani Stawskiej liścik donosząc, że przyjdziemy dziś na herbatę obaj z Wokulskim. Do listu ośmieliłem się załączyć pudełko zabawek dla Heluni. Był tam las ze zwierzętami, całe umeblowanie dla lalki, mały serwis i mosiężny samowar. Razem za rs 13 kop. 60 towaru z opakowaniem. Muszę jeszcze, coś wymyślić dla pani Misiewiczowej. Tym sposobem zrobię obcążki z babuni i z wnuczki i tak nimi piękną mamę ścisnę za serce, że musi kapitulować przed świętym Janem... (Aj, do licha! a ten mąż za granicą?... No, co tam mąż, niechby się pilnował... Zresztą, za jakiś dziesiątek tysięcy rubli dostaniemy rozwód z nieobecnym i zapewne już nieżyjącym. ) Po zamknięciu sklepu idę do Stacha. Lokaj otwiera mi drzwi i trzyma w ręku wykrochmaloną koszulę. Przechodząc przez pokój sypialni widzę na krześle frak, kamizelkę... Oj, czy z naszej wizyty nie miałoby nic być?... Stach w gabinecie czytał angielską książkę. (Czort wie, na co jemu ta angielszczyzna? Przecie można ożenić się będąc nawet głuchoniemym...) Przywitał mnie serdecznie, chociaż nie bez pewnego wahania. “Trzeba wziąć byka za rogi!” - pomyślałem i nie kładąc czapki na stole mówię: - No, chyba nie ma co czekać. Idźmy, bo te panie spać się pokładą. Wokulski złożył książkę i zamyślił się. - Brzydki wieczór - rzekł - śnieżyca. - Innym ta śnieżyca nie przeszkodzi jechać na bal, więc dlaczegóż nam miałaby psuć wieczorek - odpowiedziałem z głupia frant. Jakbym kolnął Stacha. Zerwał się z krzesła i kazał podać futro. Służący ubierając go mówił: - Tylko niech pan żara wracza, bo już pora ubierać się i fryzjer przyjdzie