To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Przypominam sobie także, że patrząc na czarnego człowieka powtarzałem: to my, to my... Nie wiem już dobrze, co miałem na myśli. Może, że to myśmy go wytresowali... Mówię mu całkiem coś innego. Wyrwało się samo, z głębi mojej urazy, a on, ten spryciarz, nie omieszkał podchwycić emfazy tego zdania, chociaż miało ono usprawiedliwienie w mojej całkowitej szczerości. - Proszę mnie posłuchać, Keys. Murzyni tacy jak pan, którzy zdradzają swoich braci dołączając do nas w nienawiści, przegrywają jedyną batalię, jaką warto wygrać... Śmieje się bezgłośnie. - Wiem, że pan jest znanym pisarzem, proszę pana. - Och, dobrze już. Biały Pies, Czarny Pies, to jedyne, co pan zna? - Well, we’ve got to begin somewhere - powiada. - Prze cież trzeba od czegoś zaczynać. - Równość w kundlizmie? - Obrona konieczna, tak to się nazywa. - To jednak smutne, kiedy Żydzi zaczynają marzyć o żydowskim gestapo, a Murzyni o czarnym Ku-Klux-Klanie... Jego twarz przybiera wyraz niezwykłej dumy. Głos się wyzwala, nabrzmiewa, huczy, nie mogę go poznać. Po raz pierwszy widzę, jak wychodzi z siebie, nagle odsłania wieki nagromadzonej urazy. - W tym roku zabili nam dwudziestu braci. Więc bronimy się, to wszystko. Moje zadanie to tresować psy dla nas. Nie do stróżowania, ale ataku. A wtedy zobaczycie. Słyszę syreny policji i pogotowia, mam w oczach twarz Lloyda na noszach, jego zdumione oczy rozszerzone strachem, i patrzę po raz ostatni na Keysa. - Szkoda. Jesteście w trakcie tracenia jedynej prawdziwej szansy czarnego ludu: szansy polegającej na inności. Zadajecie sobie o wiele za dużo trudu, żeby się do nas upodobnić. Robicie nam zbyt wielki zaszczyt. Myśmy tak dobrze wszystko załatwili, że nawet gdyby nasze plemię zniknęło całkowicie, nic by się nie zmieniło... Śmieje się. Te zęby! - That may well be, but let it not stop you from vanishing - powiada. - Możliwe, ale niech to was nie powstrzymuje od zniknięcia. Gliniarze słuchają nas i nic nie rozumieją. Chcą wiedzieć, czy pies był szczepiony przeciwko wściekliźnie. Mówię im, że na to jeszcze nie ma szczepionki... Biegał po całym mieście i na jego drodze wozy policyjne przekazywały sobie ostrzeżenie: „Watch out for a mad dog”. Uwaga, wściekły pies... W jego oczach była pełnia niezrozumienia i cała rozterka wierzącego, którego zdradził Bóg miłości. Na rogu Cienega i Santa Monica wóz policyjny sierżanta Johna L. Sallema chciał go przejechać, ale nie trafił. W tym momencie prawie dobiegł. Do Arden pozostało nie więcej niż jakieś dwieście metrów. W dwadzieścia minut później znalazłem go w ramionach Jean. Na jego ciele nie było śladu zranienia. Zwinął się w kłębek przed naszymi drzwiami, nie żył. Leżałem w klinice dwa tygodnie, z tego dwa dni i trzy noce spałem jak po narkotykach. Były jednak momenty o zmroku, kiedy myśli układały się w mojej głowie, a wtedy natychmiast brała we mnie górę niezwyciężona nadzieja, która sprawia, że we wszystkich naszych przegranych bitwach widzę cenę przyszłych zwycięstw. Nie jestem zniechęcony. Ale moja nadmierna miłość do życia sprawia, że moje stosunki z nim są bardzo trudne, tak jak trudno jest kochać kobietę, której nie można ani pomóc, ani zmienić, ani opuścić. Kiedy zbudziłem się po raz pierwszy, zobaczyłem Jean - ale ją widzę często, nawet jak jej tu nie ma - po czym, w czasie krótkim jak uśmiech, znowu pogrążyłem się w niebycie. Nazajutrz rano dalej była Jean, ale także i Madeleine ze swoim dzieckiem: Francois-Gaston-Claude. Nie wiem, jak to wyjdzie w Ameryce. - Co słychać u Ballarda? - Pan wie, że on się oddał w ręce sprawiedliwości? - Wiem. - Niebawem odbędzie się rozprawa. Grozi mu pięć lat. - A pani, Madeleine? - Przecież muszą mi go kiedyś zwrócić. Głos ma spokojny, pewny, glos pozbawiony wątpliwości. Nie wiem dlaczego pomyślałem o katedrze w Chartres. - Poszukam sobie pracy. Uśmiecha się. Ja także. Ta łatwość..