To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Nie uchroniło mnie to jednak od zaciekłości morza, które pobiegło za mną; dwakroć jeszcze byłem porwany przez fale i poniesiony naprzód. Drugie uderzenie mogło stać się dla mnie fatalne: bałwany rzuciły mnie na skałę z taką siłą, iż straciłem przytomność, a tym samym możność ratunku. Cios dosięgnął mnie w piersi i bok, i zupełnie odebrał mi oddech; gdyby następne uderzenie przyszło natychmiast, niewątpliwie udusiłbym się w wodzie. Całe szczęście, że ocknąłem się tuż przed powrotem fali i widząc, co się święci, postanowiłem chwycić się mocno skalnego cypla i wstrzymać dech, póki woda się nie cofnie. Ponieważ znajdowałem się bliżej lądu i fale nie były tu już tak wysokie, więc przeczekałem, aż odpłyną, po czym znów puściłem się biegiem i znalazłem się tak blisko brzegu, że bałwany rzucające się na mnie nie mogły mnie już porwać i zagarnąć. Nowy bieg, który przedsięwziąłem, wypchnął mię całkiem na ziemię. Tam z wielką ulgą wygramoliłem się na sterczące wzniesienie brzegu i siadłem na trawie, wolny od niebezpieczeństwa i z dala od zasięgu wody. Byłem więc już wreszcie na lądzie, cały i bezpieczny. Podniosłem oczy w górę i dziękowałem Bogu za wybawienie mnie z iście beznadziejnego położenia. Niepodobna wyrazić uczucia zachwytu człowieka, który, rzec można, został niejako z grobu uratowany. Gdy teraz wspomnę moje tak silne wzruszenie, rozumiem, dlaczego przesyłając ułaskawienie skazanemu na śmierć w chwili, gdy już oczekiwał zgonu, przydają także cyrulika dla puszczenia krwi w obawie, żeby to nagłe zachwycenie, tamując bicie jego serca, nie stało się zabójcze. Nagła radość może bowiem równie łatwo zahamować popęd żywotny, jak niespodziane strapienie. Chodziłem po wybrzeżu podnosząc dłonie ku niebu, cały zatopiony w myślach o moim ocaleniu; czyniłem jakieś nie dające się opisać gesty i poruszenia, wspominałem towarzyszy, z których ani jedna dusza nie ocalała prócz mnie. Nigdym ich już nie obaczył ani nawet śladu po nich, poza trzema kapeluszami, jedną czapką i dwoma trzewikami, z których każdy był od innej pary. Rzuciłem okiem w stronę okrętu osiadłego na mieliźnie. Ledwom mógł go dostrzec, tak był daleko i tak wysokie zasłaniały go fale. „Boże! - mówiłem sobie w duchu. - Jakże to możliwe, bym mógł taką przestrzeń przepłynąć do brzegu?” Gdy już nieco oswoiłem się z mym otoczeniem, począłem rozglądać się dookoła, aby wybadać, gdzie się znajduję i co mi wypadnie teraz czynić. Wkrótce zmniejszyła się radość moja, kiedy zauważyłem, iż dlatego pozostałem przy życiu, żeby najokropniejszej nędzy paść ofiarą. Byłem do nitki przemoczony, nie miałem w co się przebrać, co gorsza, nie miałem co jeść ani pić, czekał mnie więc głód albo może i śmierć pod kłami dzikich zwierząt, nie miałem żadnej broni, bym mógł sobie jaką zdobycz upolować lub obronić się przed napaścią dzikiego stworzenia. Nie miałem nic przy sobie prócz małego noża, fajki i odrobiny tytoniu w pudełku. Były to całe moje zapasy i to wtrąciło mię w taką rozpacz, iż począłem biegać jak szaleniec. Gdy noc się zbliżała, rozmyślałem z ciężkim sercem, jakiż będzie mój los, jeśli w kraju tym przebywają dzikie bestie, które nocą zwykły wychodzić na łowy. Jedynym środkiem ratunku, który mi przyszedł do głowy, było wdrapać się na rosnące nie opodal rozłożyste drzewo podobne do świerka, ale bardziej kolące, i tam przesiedzieć noc całą, a nazajutrz rozejrzeć się, jaka śmierć mnie czeka, bo żyć nie miałem już żadnej nadziei. Przedtem jednak odszedłem na jakie ćwierć mili od brzegu na poszukiwanie wody. Jakoż znalazłszy ją ku wielkiej mej radości, napiłem się do syta, po czym żując odrobinę tytoniu, aby oszukać głód, wdrapałem się na drzewo. Wyciąłem sobie gałąź dla własnej obrony, a potem położyłem się na spoczynek, jak mogłem najwygodniej, tak aby nie spaść, jeśli zasnę. Zmęczony nadmiarem trudów zapadłem niebawem w tak słodki i głęboki sen, jakiego niewielu ludzi chyba zaznać mogło w moim smutnym położeniu. Gdym zbudził się rześki i pokrzepiony, był już jasny dzień na niebie. Pogoda była piękna, burza ucichła, a morze nie szalało już i nie huczało jak poprzednio. Najwięcej mnie zdumiało, że okręt nie znajdował się już na piaskowej mieliźnie, gdzieśmy go opuścili, ale uniesiony przypływem przybliżył się ku skale, o którą uderzyłem się dnia poprzedniego. Ponieważ było to o jaką milę ode mnie, a okręt zdawał się stać prosto i spokojnie w miejscu, postanowiłem dostać się na pokład, żeby uratować dla siebie chociażby najpotrzebniejsze rzeczy. Kiedy zeszedłem więc z mego noclegu na drzewie, rozejrzałem się wokoło jeszcze uważniej. Pierwszą rzeczą, jaką wypatrzyłem, była łódź, która znajdowała się o jakie dwie mile na prawo ode mnie, przypędzona wiatrem i falami do brzegu. Zacząłem iść wzdłuż wybrzeża, by dostać się do niej, ale napotkałem werżniętą w ląd zatokę czy cieśninę szeroką na pół mili, która odgradzała mnie od łodzi. Na razie więc zrezygnowałem z tej przeprawy i zawróciłem z drogi, bardziej zajęty myślą o dostaniu się na okręt, gdzie spodziewałem się znaleźć przedmioty niezbędne do utrzymania mię przy życiu. Po południu morze było bardzo spokojne, a odpływ tak duży, iż mogłem przybliżyć się na jakie ćwierć mili do okrętu. I tu czekało mnie nowe zmartwienie, gdyż uświadomiłem sobie, że gdybyśmy pozostali na pokładzie, zdołalibyśmy wszyscy się ocalić, to jest dostać się bezpiecznie na ląd, ja zaś nie byłbym pozbawiony wszelkiego towarzystwa i pociechy. Łzy znów pociekły mi z oczu. Ale że z łez mały pożytek, postanowiłem nie tracić czasu i próbować przeprawy na okręt. Zrzuciłem z siebie odzież, gdyż upał był nieznośny, i jąłem brnąć przez wodę. Gdym dotarł do statku, napotkałem nową trudność: jak wspiąć się na pokład. Burta sterczała wysoko nad wodą i nie było na niej żadnej rzeczy, której mógłbym się uchwycić. Opłynąłem statek dwa razy dokoła, za drugim razem wyśledziłem małą linkę, której dziwnym trafem nie zauważyłem poprzednio; zwisała tak nisko koło łańcuchów kotwicznych, iż, z wielkim trudem wprawdzie, zdołałem się jej uczepić. Z pomocą tej linki wdrapałem się na dziób okrętu. Przekonałem się, że okręt był dziurawy i już w znacznej mierze napełniony wodą, jednakże usadowił się na ławicy twardego piasku w ten sposób, że rufa występowała ponad tę ławicę, zaś dziób nachylił się ku samej prawie wodzie. Dzięki temu kajuty były suche i możecie sobie z łatwością wyobrazić, że pierwszą moją czynnością było sprawdzenie, co na statku uległo zepsuciu, a co ocalało. Znajdujące się w nich zapasy żywności też nie były tknięte wodą. Ponieważ byłem niezmiernie zgłodniały, więc wpadłszy do spiżarni, napełniłem sobie kieszenie sucharami, potem zaś zacząłem jeść żarłocznie rozglądając się jednocześnie za innymi rzeczami, bom nie miał czasu do stracenia. Znalazłszy w głównej kajucie nieco rumu, pociągnąłem sobie porządny łyk, co mnie bardzo pokrzepiło na siłach