To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Był zapowiedzią szczególnej przychylności losu, który „rozumiał" ich potrzeby i sprzyjał ich planom. Nie byli w stanie przejść nad ostatnimi wydarzeniami do porządku rzeczy i raz po raz zastanawiali się, jakie to dobre siły pomogły ich przedsięwzięciu i czym sobie na tę pomoc zasłużyli. Tak tylko potrafili wyjaśnić sobie to, co odbyło się w naturalny przecież sposób. Znużeni, głodni, dygocący z zimna i emocji ojciec i syn przemierzali w milczeniu przestrzeń dzielącą ich od jaskini. Dotarłszy tam wreszcie, rzucili w ogień kilka tęgich gałęzi i — nadal oniemiali — przykucnęli opierając się plecami o podnóże skały. W milczeniu przystąpili też do skromnych porcji króliczego mięsa, pozostawionych dla nich przez Kobietę. Tymczasem zapadł zmrok. Niebo i księżyc przesłoniły chmury i zaczął sypać drobny, miękki śnieg. Podsyciwszy więc raz jeszcze ogień udali się wkrótce na spoczynek. Przed świtem byli znów na nogach. Przysposobieni do dalekiej drogi już o szarym brzasku szli spiesznie wzdłuż przyleśnego skraju Skalistej Polany. Zamierzali obejść łukiem Głęboki Jar i znaleźć się po jego przeciwnej stronie. Tam, nie zbliżając się zbytnio do skarpy Jaru, aby nie płoszyć Trójnogiej, chcieli odnaleźć wczorajszy trop Rudego, a odnalazłszy go kierować się przeciw jego biegowi, czyli tam, skąd ślad prowadził. Zadanie okazało się niełatwe, gdyż cienka warstewka spadłego nocą śniegu zacierała wszelkie wcześniej odciśnięte tropy. Nie czas było jednak zwlekać w oczekiwaniu, aż świeży śnieg stopnieje i zniknie, ponieważ w miarę jego znikania mógł również znikać stopniowo obiekt będący celem ich wyprawy. Posuwając się wstecz wczorajszym tropem basiora zamierzali odnaleźć tę część łupu, którego nie zdołał zaciągnąć w pobliże swej nory i szczeniąt. Rozmiary ochłapu, jaki dowlókł nad skarpę Jaru, pozwalały łowcy przypuszczać, że łup Rudego był niemały. Jeśli ponadto była to świeżo upolowana zwierzyna, należycie wykrwawiona i pozostawiona w mrocznym gąszczu puszczy, mięso było z pewnością świeże i stanowiło dla nich cel godny wysiłku. Wiele godzin spędził Brodaty z synem nad odczytywaniem wczorajszego tropu Rudego. Wiele razy gubili go i ponownie z mozołem odnajdywali. Około południa,, gdy warstewka spadłego nocą śniegu częściowo już stopniała, natknęli się na świeży trop rosomaka. Był nałożony na wczorajsze odciski wilczych łap, lecz zdążał w przeciwnym niż wilk kierunku. Rosomak zmierzał więc najpewniej do tegoż celu co oni. Zdając się zatem na nieomylność powonienia roso- mąka łowca przyspieszył kroku, idąc teraz za wielkimi i dobrze widocznymi odciskami jego łap. Naraz, u pogranicza rzedniejącego tu wysokopiennego boru i sąsiadującej z nim otwartej pochyłości płaskowyżu, w zakolu utworzonym z kilku krzewów, zauważyli jakiś ruch. Pod osłoną pobliskich świerków bardzo ostrożnie postąpili ku przodowi jeszcze kilka kroków i ku swemu zdziwieniu spostrzegli lisa siedzącego bezczynnie nieco na uboczu, tuż za linią krzewów. Postawa zwierzęcia wskazywała jednak, że jest czymś zainteresowane i nie pozostaje tu bez ważnej przyczyny. Zaraz też zorientowali się, że nie on był sprawcą ruchu, jaki poprzednio zwrócił ich uwagę. Odchyliwszy nieco gałęzie świerka, dającego im osłonę, dostrzegli oto pośród krzewów dużą, ciemnobrunatną plamę poruszającą się na jaśniej ubarwionym tle. Bezgłośnie przesunęli się jeszcze ku następnemu świerkowi i wtedy lis spostrzegł ich i czmychnął natychmiast, a oni ujrzeli wielkiego powalonego płowego byka oraz szeroko rozstawione tylne kończyny i zad rosomaka. Przednia część jego ciała kryła się w głębi otwartego brzucha jelenia. Pomagając sobie przednią łapą, rosomak co chwila wyszarpywał z jego wnętrza jakiś krwawy kęs, po czym chciwie pożerał go. Okrwawiona, płaska i szeroka głowa rosomaka, potężne łapy zakończone wielkimi pazurami, a zwłaszcza pasja i zachłanność, z jaką pożerał wydobyte trzewia, powstrzymywały na razie Brodatego od zbliżenia się