To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Galernik był jego dobroczyńcą! Dlaczego dopuścił do tego, aby ten człowiek darował mu życie? Miał prawo być zabitym na barykadzie. Powinien był skorzystać z tego prawa. Byłoby lepiej, gdyby zawołał innych powstańców na pomoc przeciw Janowi Valjean i kazał się rozstrzelać. Najboleśniejszą udrękę sprawiało mu to, że nie był już niczego pewny. Czuł, że stracił grunt pod nogami. Kodeks stał się w jego ręku tylko odłamkiem strzaskanego oręża. Miał do czynienia ze skrupułami nie znanej mu natury. To, co objawiało mu uczucie, było najzupełniej sprzeczne z literą prawa, jedynym dlań drogowskazem dotychczas. Dawna uczciwość już nie wystarczała. Wyłonił się przed nim szereg nowych, nieoczekiwanych fak- tów i obezwładnił go. Nowy świat ukazał się jego duszy: obowiązek odpłaty za doznane dobrodziejstwo, poświęcenie, miłosierdzie, współczucie, wyrozumiałość, litość zwyciężająca surowość, zrozumienie innego człowieka, niemożność wydania ostatecznego wyroku potępienia, prawo zdolne do łez wzruszenia, jakaś sprawiedliwość kierująca przykazaniami boskimi sprzeczna ze sprawiedliwością ludzką. Widział, jak wschodzi w mroku słońce nieznanej moralności, budząc w nim grozę i olśnienie. Był jak sowa, która musi patrzeć wzrokiem orła. A więc, mówił sobie, to prawda; wyjątki istnieją; władza może się mylić, przepis może się okazać bezsilny wobec faktu, nie wszystko da się wtłoczyć w kodeks, można dać posłuch nieprzewidzianemu; uczciwość galernika może się stać zasadzką dla uczciwości urzędnika, to, co wydawało się ohydne, może okazać się boskie, los zastawia takie pułapki; i myślał z rozpaczą, że nie uchronił się sam od tej niespodzianki. Musiał uznać, że dobroć istnieje. Ten galernik był dobry. I on sam - rzecz niesłychana! - też postąpił dziś jak człowiek dobry. A więc uległ demoralizacji. Uważał, że stchórzył. Myślał o sobie ze wstrętem. Być ludzkim, wielkim, szlachetnym, nie, nie taki był ideał Javerta; ideał jego - to być bez zarzutu. A oto teraz zbłądził. Jak do tego doszedł? Jak się to stało? Nie umiałby na to odpowiedzieć. Na próżno ściskał obiema rękami głowę, nie mógł sobie tego wytłumaczyć. Zapewne, miał zamiar oddać Jana Valjean w ręce sprawiedliwości, której Jan Valjean był jeńcem, a której on, Javert, był niewolnikiem. Kiedy miał go w swej mocy nawet na chwilę nie przyznał się do myśli, żeby mu pozwolić odejść. Fakt, że otworzył dłoń i puścił wolno pojmanego, dokonał się jakby bez udziału jego woli. Przeróżne nieznane, zagadkowe rzeczy jawiły mu się przed oczyma. Zadawał sobie pytania, odpowiadał na nie i własne odpowiedzi przerażały go. Pytał się siebie: „Co uczynił ten przestępca, ten straceniec, którego tak ścigałem, a nawet prześladowałem, kiedy miał mnie w swej mocy i mógł się zemścić, kiedy powinien się był zemścić dla zaspokojenia swej nienawiści i zapewnienia sobie bezpieczeństwa, a zamiast tego darował mi życie? Spełnił swój obowiązek. Nie. Coś więcej. A kiedy ja go ułaskawiłem, co uczyniłem? Spełniłem swój obowiązek. Nie. Coś więcej. A więc istnieje coś większego nad obowiązek?” Tu Javerta ogarniał lęk: jego waga psuła się. Jedna szala spadała w przepaść, druga wzlatywała w niebo; obie jednakowo przerażały Javerta - i ta, która była w górze, i ta, która była w dole. Nie zasłu- gując w najmniejszej nawet mierze na miano wolterianina, filozofa czy niedowiarka, przeciwnie, żywiąc instynktowny szacunek dla Kościoła panującego, znał go jedynie jako dostojny fragment pewnej jedności społecznej; dogmatem jego był ład, i to mu wystarczało. Odkąd stał się dojrzałym człowiekiem i urzędnikiem, uosobieniem całej jego religii stała się policja, i Javert był - mówimy tu bez cienia ironii, w najpoważniejszym znaczeniu tego słowa - był, jak powiedzieliśmy, szpiclem, tak jak się jest kapłanem. Miał jednego przełożonego: pana Gisquet; i aż do tej chwili nie myślał wcale o innym przełożonym, o Bogu. A teraz poczuł niespodzianie tego nowego zwierzchnika, Boga, i to nim wstrząsnęło. Jego nieoczekiwana obecność zbijała go z tropu; nie wiedział, co począć z tym przełożonym, a wiedział dobrze, że podwładny musi być zawsze uległy, nie może pozwolić sobie na nieposłuszeństwo, niezadowolenie ani krytykę, a jeśli zwierzchnik jest dla niego zbyt niezrozumiały, podwładny może zrobić tylko jedno - podać się do dymisji. Ale jakże podać się do dymisji wobec Boga? Jakkolwiek rzeczy się miały, jeden fakt górował nad wszystkim i do niego stale powracał Javert: popełnił straszliwe uchybienie. Zamknął oczy na to, że przestępca- recydywista przebywa na wolności. Uwolnił galernika. Ukradł sprawiedliwości człowieka, który był jej własnością. Zrobił to. Sam siebie nie rozumiał. Nie był pewien, czy to jest rzeczywiście on. Nie pojmował nawet pobudek swego postępku i tylko na myśl o nim doznawał zawrotu głowy. Dotychczas żył ślepą wiarą, którą rodzi ślepa uczciwość. Ta wiara opuszczała go, zawodziła go ta uczciwość. Rozwiewało się wszystko, w co wierzył, a prawdy, których nie chciał uznać, oblegały go nieubłaganie. Musiałby stać się innym człowiekiem