To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Z tego, co dosłyszałem, to krasnolud zamierzał strzelać z kuszy, a Siballa chciała wykorzystać kotwicę. Co do tego ostatniego, to byłem pełen obaw i poprosiłem Lamparta, aby z siekierą pilnował liny, w razie gdyby kotwica zaczepiła o przeszkodę solidniejszą niż jeździec lub koń. Pierwsze podejście okazało się dosyć udane - jeden ze zbójców dostał strzałą, a drugi oberwał kotwicą i spadł z konia. Nie był to chyba efekt, o który chodziło Siballi, gdyż jęła rozgłośnie przeklinać. Zatoczyłem krąg i przekonałem się, że nasze pojawienie się wywołało spore zamieszanie w grupie konnych. Zataczany przez nich pierścień pękł, a jeden z napastników, chyba herszt, usiłował ustawić szyk. Gdy ujrzałem, że dwóch z nich mierzy do nas z łuków, zawołałem Halamusa. Ten położył się na wykładanej klapie tylnego włazu i zaczął wygłaszać inkantacje. Myślałem, że nic mu z tego nie wyjdzie, lecz po chwili pomiędzy łucznikami rozerwała się z hukiem kula ognia. Jeden z koni wywrócił się wraz z jeźdźcem i już nie wstał, drugi pognał przed siebie, niepomny na szarpanie za wodze. Nawróciliśmy raz jeszcze - tym razem herszt zaliczył trafienie kotwicą i przestał panować nad sytuacją, dwóch pozostałych wyeliminowały celne strzały Guldgraava, a jednego - wybuch czegoś w rodzaju fajerwerku, rzuconego z wozu. Reszta uciekła pomiędzy skały i nie było sensu ich gonić. Wykonaliśmy kolejny nawrót i podeszliśmy do lądowania. Wyrzucony pęk worków z piachem wyhamował nas całkowicie, następnie opuściliśmy się, wybierając linę wyciągarką. Zanim zakończyliśmy procedurę lądowania, Siballa zeskoczyła na ziemię i pobiegła w stronę herszta, niemrawo grzebiącego się na ziemi. Konwersację z nim zaczęła dosyć bezpośrednio - dała mu kopniaka, po czym uklękła na klatce piersiowej i przyłożyła nóż do gardła. - Co on jej zrobił? - spytałem Lamparta zbierającego się do wyjścia. - Och, nic takiego, tylko chciała go spytać, czy nie widział czasem jej brata - odparł Mistrz Zwojów z wieloznacznym uśmiechem. Mofko pozostał za sterami, Guldgraav zajął moje miejsce, a ja poszedłem się rozejrzeć. Na żwirze było widać koleiny po próbie ostrego zakręcania. Wóz był przechylony, gdyż miał złamaną oś. Na jego ścianach widniały wymalowane złote ideogramy na wiśniowym tle oraz gwiazdy i smoki. Rozproszyliśmy się i stanęliśmy w bezpiecznej odległości od wozu. Jego drzwiczki powoli uchyliły się i opadły ze stukiem na burtę celującą w niebo, następnie ukazała się dłoń w czarnej rękawiczce z materiału, po czym reszta osoby. - Khitajec - powiedział cicho Halamus na widok osobnika o żółtej cerze, skośnych oczach i ubranego w czarny płaszcz przypominający szlafrok. Właściciel wozu założył dłonie jedną na drugą i skłonił się głęboko, po czym w mowie Siballi przedstawił się jako Zhang Lau Zhong, wytwórca sztucznych ogni. Następnie powiedział, że jego wdzięczność za uratowanie jest ogromna, że nie czuje się godzien takiego zaszczytu i że los krzyżujący nasze drogi sprawił, iż będzie naszym dłużnikiem do końca swych dni. To wszystko tłumaczył Lampart, po czym uratowany przez nas mieszkaniec Khitaju, przepraszając za śmiałość, spytał, skąd pochodzimy. Gdy usłyszał odpowiedź, płynnie przeszedł na mowę zrozumiałą dla wszystkich. Jego historia nie była zbyt wesoła - znalazł się w tych stronach, gdyż jego żona i dzieci zginęli w wyniku bandyckiego napadu na domostwo, więc ruszył na zachód, aby zerwać z okolicą budzącą bolesne wspomnienia, i właśnie tu padł ofiarą zbójców. Coś mnie tknęło i spytałem Zhang Lau Zhonga, jakiego rodzaju fajerwerki wytwarza. Odparł, że wszelkiego, jakiego tylko jego skromne umiejętności i wyobraźnia klientów każą mu zrobić. Spytałem go więc, jakich technik używa do wytwarzania - czy wyłącznie magicznych, czy też receptur na wzór kuchennych, bez dodatku magii. Skłonił się na to i rzekł, że wszelkich, i takich, i takich, gdyż jego przodkowie w ciągu trwania swej skromnej egzystencji dopracowali się marnych kilku tysięcy sposobów. Usłyszawszy to, zapytałem Halamusa i Lamparta, czy nie można byłoby go zabrać z nami - wszak lecimy na zachód. Lampart spojrzał na mnie ze zdziwieniem, a Halamus pokręcił głową. Siballa nie brała udziału w rozmowie, gdyż stała zadumana nad hersztem i czyściła sobie paznokcie nożem. - Nic o nim nie wiemy. To, że wytwarza fajerwerki, to niewiele. - Ale specjalista od materiałów wybuchowych może się przydać. - Zobaczymy, jak dowiemy się o nim czegoś więcej. W chwilę po tym Khitajec podszedł do herszta i przyjrzał mu się dokładnie. Następnie wyjął cienki, zakrzywiony nóż, naciął nim kołnierz zbójeckiej kurty i szarpnął. Na piersiach i częściowo na szyi bandyty ukazał się tatuaż przedstawiający czerwonego węża. Pan Zhang powiedział coś do rozbójnika, na co tamtemu wyraźnie ulżyło. - Szukam tego syna żółwia i świni, co napadł na mój dom i pozbawił życia moją żonę i dzieci. Wymalował swe godło na jedynej ścianie, jaką zostawił. Jednak to nie to. Ten może sobie pójść. Herszt podniósł się z trudem i pokuśtykał w stronę skał. - A jakie to było godło? - spytał Lampart. - Trudno mi je opisać. Najlepiej narysuję - powiedział, biorąc patyk i kreśląc na piachu pięciokątną figurę geometryczną. Naszym oczom ukazał się symbol stosowany przez Piątnię. - Możemy pana zabrać ze sobą, panie Zhang Lau Zhong - rzekł Halamus. - Proszę to traktować jako zaliczkę na zlecenia. - Będzie to dla mnie ogromny zaszczyt, jeśli wielmożni państwo raczycie przyjąć swego niegodnego sługę na pokład tego wspaniałego latającego korabia. Mam również czelność spytać, czy będziecie tak łaskawi i zezwolicie mi na zabranie ze sobą pewnych przedmiotów i ingrediencji, niezbędnych do uprawiania mojej profesji? Odparliśmy, że oczywiście zezwolimy, po czym pan Zhang po obowiązkowej dawce ukłonów zaczął wyładowywać ze swego wozu słoiki, torby i woreczki, a na końcu - pęk bambusowych rur, owiniętych jedwabiem. Uzbierał się tego pokaźny stos. Następnie zebrał swoje woreczki i długi pakunek, zaniósł je do sterowca i wrócił