To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Pan Johnson i dystyngowany kupiec przystanęli, żeby się przywitać. — Państwo do kościoła? — zapytał Johnson. — Wybieramy się przez pola do Little Dorington — odpowiedział pan Rymer. — To bardzo przyjemny spacerek — zauważył pan Johnson. — Bardzo przyjemny — potwierdził pan Rymer. — Mam nadzieję, że państwo dobrze się zabawią — powiedział pan Johnson. — Temu facetowi powiodło się — powiedział półgłosem Johnson, gdy odeszli nieco dalej. — Cztery lata temu przyjechał tu bez grosza i chudy jak tyka. A teraz, proszę spojrzeć! Rzecz prosta, że ciężko pracował — dodał mentorskim tonem. Przez pewien czas między kuzynami panowało milczenie. — Jedni ludzie nadają się do takiej pracy, drudzy do innej — rzekł Johnson. — Kto ma żyłkę do handlu, ten powinien prowadzić sklep. 3 W zręcznych rękach pani Johnson przygotowania do pogrzebu szły raźno i pomyślnie. W przeddzień tej smutnej ceremonii pani Johnson wyciągnęła skądś zapas czarnej satyny, kuchenną drabinkę i pudełko pluskiewek i z niezwykłym smakiem udekorowała dom czarnymi festonami i wstęgami. Rączkę do dzwonka przy drzwiach przewiązała czarną krepą, w rogu portretu Garibaldiego przypięła czarną kokardę, a biust Gladstone’a, własność zmarłego, owinęła czarną jak atrament gazą. Dwa wazony z widokami Tivoli i Zatoki Neapolitańskiej odwróciła w ten sposób, żeby ukryć połyskliwe krajobrazy i żeby widać było tylko błękitną emalię. Przyśpieszyła dawno wymarzone kupno serwety na stół do frontowego pokoju i rozpostarła nową, fioletowopurpurową na stole, gdzie dotychczas leżała zniszczona i spłowiała pluszowa, wytłaczana w róże i drapieżne ptaki. Wszystko, czymkolwiek miłość i szacunek mogą się przyczynić do uświetnienia uroczystości, zostało w jej mieszkanku należycie wykonane. Uwolniła pana Polly od nudnego obowiązku rozpisania zaproszeń i gdy zbliżał się czas pogrzebu, wysłała go z mężem do wąskiego ogródka za domem i została sama, żeby w spokoju poczynić ostatnie przygotowania. Wysłała ich razem, gdyż w skrytości ducha obawiała się, żeby pan Polly w ostatniej chwili nie drapnął, uchylając się od świętego obowiązku, a z ogródka nie było innego wyjścia, jak tylko przez dom. Pan Johnson wytrwale i z powodzeniem zajmował się ogrodnictwem, szczególnie udawały mu się selery i groszek. Przechadzał się teraz wolno po wąskiej ścieżce, opowiadając kuzynowi ciekawe szczegóły o hodowaniu groszku, o zręcznie stosowanych pomysłach, umiejętnie przezwyciężonych trudnościach i o wszystkim, co robił dla wygody i pomyślnego wzrostu tej trudnej do uprawy, lecz wdzięcznej jarzyny. W pewnej chwili czyjś nerwowy śmiech i podniesione głosy, dochodzące z domu, oznajmiły przybycie pierwszych gości i pełne naprężenia oczekiwanie skończyło się. Gdy pan Polly powrócił do domu, zastał tam trzy zupełnie sobie nie znane młode panny o różowych twarzach i głośnych manierach, demonstracyjnie ubrane w żałobę, zatopione w chaotycznej rozmowie z panią Johnson. Wszystkie trzy starym angielskim zwyczajem ucałowały go nader ochotnie. — To są twoje kuzynki, panny Larkins — przedstawiła pani Johnson. — To jest Ania (niespodziewany uścisk i cmoknięcie), to Miriam (rezolutny uścisk i cmoknięcie), a to Minnie (przeciągły uścisk i cmoknięcie). — Bardzo się cieszę! — powiedział pan Polly wynurzając się trochę pomięty i zadyszany z tych serdecznych objęć. — Bardzo! — A to ciotka Larkins — powiedziała pani Johnson, gdy starsza i okazalsza edycja trzech młodych panien ukazała się w drzwiach. Pan Polly cofnął się trochę przestraszony, ale ciotka Larkins wcale się tym nie zraziła. Uściskawszy i ucałowawszy głośno siostrzeńca, chwyciła go za ręce i przyjrzała się jego rysom. Miała okrągłą, sentymentalną i piegowatą twarz. — Poznałabym go nie wiem gdzie — powiedziała z zapałem.” — Słyszałyście, co mówi mama? — roześmiała się kuzynka Ania. — Przecież na oczy go nie widziała! — Poznałabym go wszędzie — powtórzyła pani Larkins — jako nieodrodne dziecko Lizzie. Masz jej oczy! Co za podobieństwo! A skoro twierdzisz, moja panno, żem go na oczy nie widziała, to wiedz, żem go niańczyła na kolanach! Tak, niańczyłam. go! — Ale teraz nie zmieściłby się już na twoich kolanach, mamo — wybuchnęła śmiechem Ania. Wszystkie siostry roześmiały się. — Co też ty wygadujesz, Aniu! — zawołała Miriam i przez chwilę w pokoju zapanowała wesołość. Pan Polly uważał, że powinien coś powiedzieć. — Minęły już czasy, gdy mnie niańczono! — westchnął. Sposób, w jaki ta uwaga została przyjęta, przekonałby każdego, nawet kogoś znacznie skromniejszego niż pan Polly, jak bardzo jest dowcipny