To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Podciągnął się i z cutlasem w zębach skoczył na pokład „Oprawcy”. Tuż obok z łoskotem lądowali na deskach kolejni marynarze. Rackham chwycił za broń, rozejrzał się za wrogiem. Ale pokład okrętu był pusty! Galeon kołysał się na falach. Porwane żagle łopotały głośno. Z góry dochodził skrzyp lin – powieszeni na rejach piraci kołysali się w rytmie morskich fal. Co, do diabła? – pomyślał Rackham. – Co tu się dzieje?! Kto tu dowodzi? Kto płynął na tym statku? Przecież widziałem marynarzy? – Morgan – rzucił do oficera. – Weź dziesięciu ludzi, sprawdź kubryk i forkasztel! My idziemy na rufę. Skinął na marynarzy i ruszył w stronę tylnych nadbudówek. Piraci przekradali się ostrożnie, rozglądali na boki. Nigdzie nie było widać żywej duszy. Statek był opuszczony. Rackham wyminął stosy beczek, obszedł kabestan, a potem zamarł. Za kołem sterowym stał wysoki, długowłosy mężczyzna w poszarpanym kapeluszu. Kapitan skinął na majtków. A potem przyskoczył bliżej. – Witaj, panie Rackham. Czekałem na was, panie kawalerze. Johnny Szczęściarz zamarł. Przy kole stał... Andrew Sparrow. Kapitan, którego dziennik pokładowy odnaleźli ludzie Joskowitza, który przepadł przed miesiącami w czasie sztormu... Wprowadził ich w pułapkę! Rackham rozejrzał się. Nad głową Sparrowa kołysały się bose stopy kilku majtków powieszonych na najniższej rei bezanmasztu. Trzy trupy leżały u stóp kapitana w kałuży krwi. Czyżby Sparrow zabił własnych ludzi? O co, do kurwy nędzy, w tym wszystkim chodziło? – Panie Sparrow, chciałeś nas zabić. Zatopiłeś „Roanoke” Cunninghama. Wprowadziłeś nas w zasadzkę, podsuwając fałszywe informacje o hiszpańskim galeonie „Santa Maria”. Ścigałeś nas przez trzy dni. Rozbiłeś i potopiłeś dwa statki hiszpańskich korsarzy. Mam zatem tylko jedno pytanie: dlaczego to zrobiłeś? Sparrow odszedł od koła. Zdjął kapelusz, a Rackham zadrżał. Włosy pirata, który nie był wszak dużo starszy od Szczęściarza, były białe. Jego twarz wyglądała strasznie – wysuszona i wyschnięta jak oblicze trupa. Wielkie, ciemne oczy patrzyły nieprzytomnie. Pirat ukląkł przed Rackhamem i pochylił głowę. – Tak – wycharczał. – Ścigałem was... Zatopiłem Cunninghama, a potem podjąłem go z morza i powiesiłem na rei... Ale dzięki wam dopełniło się wreszcie moje przeznaczenie. Teraz ty, panie Rackham, obejmiesz dowodzenie na tym przeklętym statku. Proszę cię o łaskę. Zabij mnie! – Ty kur...! – syknął Levis i zamachnął się kordelasem, ale Rackham chwycił go za rękaw. – Za co chciałeś nas zabić, panie Sparrow? I co tu się w ogóle dzieje? Dlaczego się nie broniłeś? – Panie Rackham, przestań, proszę, trzepotać jęzorem. Zabij mnie! – Zarąbmy skurwiela! – krzyknął jeden z marynarzy. – Poderżnijmy mu gardło za Czarnego Rotha. – Czekać! – Wstrzymał ich Rackham. – Panie Sparrow, kto kazał zwabić mnie w pułapkę? Pirat zarechotał. – Sam diabeł uznał, że już czas, abyś odpokutował za swoje winy. Twój los się dopełnił, kapitanie. No, dalejże, tchórzu, odetnij mi łeb! Niechże się to wszystko skończy. Rackham schował broń do pochwy. – Najpierw wyjaśnisz mi, o co w tym wszystkim chodzi. Nie wierzę w przeznaczenie i marynarskie bajdy o upiorach. Dlaczego zabiłeś swoich ludzi? Skąd wziąłeś ten statek? Sparrow zerwał się na nogi. Zrobił to tak szybko, że piraci skoczyli w tył. Kapitan „Oprawcy” rzucił się w stronę burty, uchwycił want i zaczął wspinać. – Łapcie go! – krzyknął Rackham. – Nie pozwólcie mu uciec! Marynarze rzucili się za Sparrowem. Nie zdążyli... Zwinnie jak kot kapitan wdrapał się na niższą reję, ukręcił pętlę z końcówki przeciętej liny, a potem założył ją sobie na szyję. – Sparrow, nie! Nie rób tego! Pirat spojrzał na Rackhama spokojnym, beznamiętnym spojrzeniem. – Do zobaczenia w piekle, Szczęściarzu! Zeskoczył w dół. Stryczek zatrzymał go w pół drogi pomiędzy reją a pokładem. Sparrow zawisł, wierzgnął kilkakrotnie nogami, a potem uspokoił się i zakołysał. Jego wytrzeszczone oczy wpatrywały się w Johnny ego Szczęściarza. Piraci umilkli. Marynarze zaczęli się żegnać, ktoś mruczał modlitwę. – Kurwa mać! – zaklął Rackham. – Co tu się dzieje? Co to za przeklęty statek?! Szybko zeszli na śródokręcie. Morgan wrócił z dziobu. Zdał krótką relację. Okręt był pusty. Na forkasztelu, w kubryku, w ładowniach – nigdzie nie było żywej duszy. Rackham oparł strudzone ręce na relingu. Spojrzał na morze. Daleko na linii skał dogorywała właśnie „Elizabeth”. Pozostawiona samopas fregata wpadła na skały. Już tylko rufa sterczała nad falami. – Obsadźcie okręt – rozkazał. – Sprawdźcie, co jest w ładowniach. Postawcie żagle. Kurs na Jamajkę! Majtkowie ruszyli niemrawo, aby wypełnić polecenia. Rackham położył dłoń na ramieniu Morgana. – Chodźmy do kapitańskiej kajuty. Ruszyli na rufę. Drzwi były otwarte. Szybko przeszli przez korytarzyk i stanęli na progu kabiny kapitana „Oprawcy”. Pomieszczenie było urządzone dostatnio, choć na sprzętach, fotelach i dywanie leżała gruba warstwa kurzu. Rackham otworzył okiennicę, wpuszczając więcej powietrza do kajuty. Morgan przetrząsał kufry i szafy. W końcu znalazł grubą księgę. – Patrz, dziennik okrętowy. Zasiedli przy stole. Kapitan przerzucił pierwszą kartę. Przebiegł oczyma wyblakłe rządki pisma. Odszukał podpis kapitana i zamarł... W księdze widniał podpis Johna Morrisa. – Patrz, to naprawdę był statek Morrisa. Morgan pokiwał głową. Znalazł butelkę rumu i rozlał płyn do szklanic. Kapitan przeglądał dalej dziennik. Ostatni wpis Morrisa pochodził z 4 czerwca 1672 roku, kiedy okręt kierował się na Bahamy. Potem następowała przerwa – Rackham przewracał puste kartki. Aż wreszcie znowu znalazł wpis. – 23 października Anno Domini 1673 – przeczytał – przejąłem ten okręt w imię Opatrzności Bożej ja, Thomas Red. Red, dzielny pirat, o którym wielokrotnie opowiadano Rackhamowi. Zaginął w czasie wyprawy po złoty tron Huapatoteca. Dalej były wpisy, notatki i nieczytelne gryzmoły. Kapitanowi nie chciało się tego czytać. Przeglądał je pobieżnie i nagle zamarł. Sześciu ludzi powiesiło się dziś w nocy! Nie wiem, co się dzieje! Ten okręt jest przeklęty