To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Nad strumieniem zebrał liście uśmierzające ból, nagarnął na liść bananowy błoto z brzegu rzeki i wrócił z tymi lekami do ogniska. Sukato leżał na boku. Głowa spoczywała mu na ramieniu. Nganga zdjął garnek z żaru i wrzucił liście. Do błota nagarnął żarzące się węgle i zawinął gorącą paczuszkę w kawałek starego płótna. — Połóż się na plecach. To ściągnie ból z twojej głowy. Sukato posłuchał i cofnął się przed gorącem okładu. Ale po chwili rozluźnił się i głęboki, pulsujący ból został zastąpiony przez palenie na czole. Starzec przez długi czas zaparzał liście i drzemał na swoim stołku przy ognisku. Sukato zasnął. Wielkie krople deszczu rozpryskiwały się na plecionym dachu i syczały, spadając w płomienie. Bladło światło, docierające z szarego nieba nad koronami drzew, a poniżej kształty rozpływały się w ciemności. Starzec zaniósł tlące się drzewce z ogniska do chaty i dołożył drewna. Postawił na węgielkach garnek z cierpką miksturą. Sukato wczołgał się do środka, trzymając zawiniątko z błotem przy czole. Nganga zanurzył w garnku emaliowany kubek i nalał płynu do tykwy służącej do picia. Skosztował nieco sam i podał ją Sukato. Dym unosił się pod niskim sklepieniem i uciekał przez niewielki otwór w poszyciu. Płomienie oświetlały surowe wnętrze chaty i tańczyły na ścianach, między cieniami, w rytm stukotu deszczu na dachu. Gdy burza minęła i znów było słychać ptaki i żaby, starzec jeszcze raz napełnił filiżankę. — Czego nauczyłeś się u białych? — Żeby robić, co mi się każe. — Tego mógłbyś się nauczyć również tutaj. — U sióstr jest inaczej. W ich świecie robi się to, co ci każą. W ich domach przestrzega się ich zasad. Gdy nie przebywasz z nimi, nie kontrolują cię. Napił się z kubka i wręczył go ngandze, który wysączył resztki i ponownie go napełnił. — Nauczyłem się też innych rzeczy. Nosiłem jeden z ich białych płaszczy. Mają potężne lekarstwa, które leczą gorączkę i krwotoki. Nauczyli mnie 91 y nastawiać połamane kości i zszywać rozległe rany. Na ogół ich terapia jest skuteczna. — A jak nie jest? — Wtedy chorzy umierają, tak jak tutaj. — A ich zmarli? Co się z nimi dzieje? — Są grzebani, a coś, co nazywają duszą, nasze molimo, albo lata, jako ludzie ze skrzydłami, albo smaży się w ogniu demonów. — Ładnie ujęte — powiedział nganga. — A wiec ich śmierć jest zapo- mnieniem. — Na to wygląda. — Nic dziwnego, że boją się umierać i że unikają tego nawet kosztem zabijania innych. — Wstał z wysiłkiem. — Ta mikstura idzie mi prosto do pęcherza. — Poszedł na tył domu. Za chwilę wrócił do ogniska. — Nie udało mi się powstrzymać śmierci ludzi w domu Mama Basombe. Nza umarła zeszłej nocy i dom jest w izolacji. Jeśli cierpisz na to samo schorzenie, być może niewiele będę mógł pomóc. — Możesz wstawić się u przodków, zanim umrę, żeby mnie przyjęli. — Nie mogę połączyć się z przodkami od czasu, jak Mama Basombe przyniosła tutaj chorobę z Yambuku. — Nkoko na ngai. Mój szanowny ojcze. — Sukato schylił głowę i wyciągnął ręce w stronę starca. — Zrób dla mnie, co możesz. Jestem w domu. Deszcz ustał, a starcowi wydało się, że usłyszał, jak jego cętkowany cybet na starym fikusie nad chatą strząsa wodę z futra. Następnego ranka, gdy poranna bryza pieściła górne gałęzie, a przyćmione światło spływało na ściółkę lasu, Sukato otworzył oczy. Ubranie miał mokre od potu po nocnej gorączce. Napił się z garnka, a kolejny okład złagodził mu ból. Wywar uśpił go ponownie. Śnił o łowach na gerezę i o tym, jak nosi na głowie jej czarno-białą skórę, z ogonem sięgającym mu do pasa. Nganga zrzucił opasującą go liputę i włożył starą parę spodni khaki, obciętych tuż poniżej kolan. Przez głowę naciągnął podartą koszulkę i wziął swoją sakwę. Podreptał cicho między chatami do domu Basombe, stanął przy pniu, gdzie dzień wcześniej zostawił jedzenie i wodę; wciąż tam były. Zawołał chłodno i oficjalnie: — Mama Basombe, Mama Basombe. Jeśli żyjesz, obudź się i odpowiedz. Dom stał przed nim w kompletnej ciszy. — Ktokolwiek tam jest