To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

- Kto strzelał? - Ja - powiedział "Sowa". - Do czego? - Nie wiem. Coś chyba podeszło do lampy. - Coś czy ktoś? - Nie wiem. Nie umiem powiedzieć. Zapaliwszy świeczkę dokładnie obejrzeli kuchnię. "Sowa" trafił w samo palenisko. Pocisk rozerwał kuchenne blachy, nadkruszył cegły, sadza pobrudziła ściany. Położyli się próbując zasnąć. Ale podniecenie wzięło górę. Komentarze i dyskusje trwały do świtu. Dopiero kiedy nadchodzący dzień rozjaśnił okna, zasnęli. Do południa kuchnia była naprawiona, a izba jako tako posprzątana. Zjedli jeszcze obiad i kolację, o zmroku pomaszerowali dalej. Do oddziału wrócili w wyznaczonym terminie. Składając "Robotnikowi" meldunek o przebiegu patrolu podchorąży wspomniał o lampie, domniemanym duchu i strzale w kuchenny piec. Dowódca już wszystko wiedział. Z trudem hamował wesołość. - Wiadomość o potyczce czy niemieckiej obławie może iść Bóg wie jak długo, ale informacja o duchach dociera jakby na miotle leciała. Chociaż tym razem nie wiedźmy ją przyniosły... Mimo że "Robotnik" lekko potraktował całą sprawę, podchorąży musiał stanąć do raportu u kapitana "Andrzeja". - Mów, jak było - powiedział Budniak. W jego głosie nie było ani śladu rozbawienia. Znany był z poważnego traktowania nawet najmniejszej sprawy. Podchorążył jak mógł najkrócej zrelacjonował dokładnie nocne wydarzenia w gajówce. Niczego nie ukrywał, nie komentował, nie wyjaśniał. Beznamiętnie meldował punkt po punkcie - tak jak go uczono w podchorążówce: mówić to, co najważniejsze i krótko. "Andrzej" zamyślił się. Spojrzał uważnie na stojącego przed nim zgrabnego i przystojnego chłopaka. Podchorąży odruchowo wyprężył się na baczność. Kapitan zastanawiał się, czy powiedzieć, co mu właśnie przyszło do głowy, ale zrezygnował. Ograniczył się tylko do krótkiego stwierdzenia. - Prowadziliście patrol, a dowódca odpowiada za to, co robią jego żołnierze. Dopuściliście do tego, że jeden z nich bez potrzeby użył broni, narażając na niebezpieczeństwo swoich kolegów. Tym razem was nie ukarzę, ale udzielam wam ostrzeżenia. Wyglądało na to, że sprawa z duchem zostanie ostatecznie zamknięta. Nie minęło dwa tygodnie, kapitan ponownie wezwał podchorążego. "Marek" zachodził w głowę: o co też może chodzić. Chyba nie o tamtego ducha... W ziemiance zebrał się prawie cały sztab. Oficerowie wyglądali na rozbawionych albo robili tajemnicze miny. Nawet Budniak jakby się uśmiechał. - Wiecie, po co was wezwałem? - Nie. - A ten list nic wam nie mówi? Podał podchorążemu wyrwaną z zeszytu kartkę. Na kratkowanym papierze widniało starannie wykaligrafowanych kilka zdań. "Marek" był tak speszony, że z najwyższym trudem pojął o co chodzi. Było to specjalnie do niego adresowane zaproszenie, aby wraz z kilkoma kolegami przybył do gajówki pod lasem Kodrąb. List podpisany "Jadwiga", kończył się zagadkowym postscriptum: "Powód zaproszenia wyjawię panu osobiście na miejscu". - Co o tym myślicie, podchorąży? - zapytał "Andrzej". "Marek" zarumienił się i odruchowo przybrał postawę zasadniczą: - Nie wiem. Któryś z oficerów zaśmiał się i powiedział szeptem: - Chyba tym razem nie będą wywoływali duchów. - W porządku - stwierdził kapitan. - W końcu to wy odpowiadacie za tamte zniszczenia w gajówce. Weźmiecie podwodę, trzech żołnierzy ubezpieczenia i odwiedzicie tę panią tak jak sobie tego życzy. Jechać po cywilnemu, żadnych partyzanckich fasonów. Ubezpieczać was będą żołnierze z placówki Kodrąb. Aby nie zwaracać uwagi, bryczkę zostawili w lesie i do gajówki podeszli piechotą. Otworzyła im młoda wdowa. Wizytę tę tak zapamiętał sam zainteresowany: "Spotkanie i przywitanie było wprost nie do opisania. Pani Jadzia myślała, że nie zobaczy mnie więcej i nie podziękuje za to, że duchy odeszły na zawsze. A teraz i ona i dzieci mogą spokojnie wypoczywać. Zaproszono pozostałych sąsiadów, którzy, jak się okazało, także byli z Armii Krajowej. Do wyzwolenia jeszcze dwukrotnie miałem okazję odwiedzić panią Jadzię, która obdarzała mnie wielką sympatią za odstraszenie zjawy. Ale jak było naprawdę z duchem męża i jak to się stało, że właśnie tamtej nocy zniknął bezpowrotnie - pozostaje zagadką nie do rozwiązania". Koledzy_partyzanci mieli swoje na ten temat zdanie. Ale to już całkiem inna historia. "Leśne echa" podchorążego "Satyra" Przyszedł do oddziału w sierpniu 1943. Rozkaz "Michała" wykonał skrupulatnie. Do chlebaka włożył dwie pary onuc, szczotkę i proszek do zębów, ręcznik, mydło, maszynkę do golenia z żyletką "Gerlach", zeszyt, ołówek - jako główne narzędzie walki - i furażerkę z orzełkiem. Na siebie wciągnął granatowy dres - jedyne odzienie, które choć trochę przypominało mundur. Idąc leśnymi duktami, przesiekami, zagajnikami, przez niewielkie laski i poręby doszedł do małej gajówki. Spojrzeli na niego nieufnie, ale umówione hasło rozwiało wszelką obcość. Dzięki tym kilku słowom pozornie bez związku, stał się nagle kimś bliskim, jednym z nich. Krętymi ścieżkami poprowadzono go do miejsca postoju oddziału noszącego kryptonim "Wysokie sosny". Kiedy wreszcie stanął przed dowódcą, wysokim, szczupłym oficerem, doznał dziwnego poczucia: już nie jest jakimś zwykłym cywilem zabłąkanym w lesie, ale kapralem podchorążym "Satyrem" skierowanym tu z określonym literacko_dziennikarskim zadaniem. Dowódca oddziału przyjął jego meldunek. Po twarzy błąkał mu się cień przyjaznego uśmiechu. - Po tym, co czytałem w "Czynie Zbrojnym", myślałem, że prezentujecie się bardziej okazale... Marnie chyba was tam w mieście żywią. Najpierw zjedzcie coś, potem porozmawiamy. A potem nie było jakoś czasu. Dni podobne jeden do drugiego, wypełnione służbą, czyszczeniem broni, chodzeniem na patrole, wlokły się ociężale, coraz krótsze i chłodniejsze. W końcu nadeszły dżdże, słoty i prawdziwe ulewy. I wtedy się zaczęło: Podchorąży "Satyr" tak to wspomina: "Była jesień. Padały deszcze, w szałasach zrobiło się zimno; uszczelnialiśmy dachy mchem, trochę gałęziami, ale powoli trzeba było myśleć o ziemiankach lub o solidniejszych pomieszczeniach niż szałasy. Oddział szykował się do święta 11 Listopada, wiadomo było, że będzie msza święta, będą goście z terenu, z obwodu, z pobliskich leśniczówek, kucharze szykowali lepszy obiad, złożony z dwóch dań, liczono się, że goście zjadą ze swoim alkoholem, bimbrem czy też innym samogonem - w oddziale też było zawsze trochę wódki, która była wydawana przy specjalnych okazjach na rozkaz komendanta... Na kilka dni przed świętem komendant wezwał mnie do siebie i powiedział, że trzeba by jeszcze coś dla ducha: - No więc widzicie, "Satyr", trzeba pójść po rozum do głowy i coś napisać - jakieś... jakieś wierszyki, humoreski... Papier macie? Jakieś kajety są przecież... no i ołówek... a reszta to już wasza głowa. Chodzi o to, że - widzicie - jest słowo i tylko słowem da się tych ludzi skleić w całość, a humor też nie zawadzi, bo wiecie, nastroje nie są tęgie... Jesień, idzie zima... No więc zacząłem myśleć i gryzmolić różne rzeczy..