To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Wprawiłem tym kucharkę w zły humor, nazbyt mnie jednak bolała głowa, abym miał się przejmować humorami służby. Jak już wspomniałem, dzień był pogodny. Czystego błękitu nieba nie mąciła ani jedna chmurka. Słońce majestatycznie wspinało się na firmament, opromieniając całą ziemię swoim blaskiem. Była jesień, październikowy ranek. Toteż mimo cudownej pogody w powietrzu czuć było ziąb nadciągającej zimy. Wzdłuż ulicy, którą zmierzałem ku klasztorowi drzewa stały nieruchome. Jedne już prawie zupełnie ogołocone z liści, wyciągały czarniawe ręce konarów w błagalnym – zda się – geście ku niebu. Inne, płonęły szkarłatem i purpurą, jeszcze inne, ozłocone, syciły oczy wspaniałą żółcienią liści, które powoli, od czasu do czasu, pojedynczo lub po kilka, osypywały się do ich stóp. Brama klasztoru była zamknięta. Z boku sterczała drewniana rączka, przytwierdzona do dość grubego drutu, który niknął w otworze uczynionym w murze. Szarpnąłem za ową rączkę raz i drugi. Do moich uszu dobiegło klaskanie mniszych sandałów i po chwili okienko w bramie otwarło się z trzaskiem. Na mój widok pucołowata i jowialna twarz mnicha, przyjęła wyraz smutku i powagi. Zamknął okienko, a otworzył bramę. Wpuszczając mnie do środka, rzekł: – Bardzo rychło przybywacie, panie. – No, nie jest już tak wcześnie, jak sugerujesz ojcze furtianie. Słońce zdążyło od świtu przewędrować kawał drogi – odparłem na tę jego uwagę. Zakonnik nie powiedziawszy nic więcej, pośpieszył przodem, jednocześnie pokazując gestem, bym udał się za nim. Mniemałem, iż wiedząc że mam odwiedzić stryja, prowadzi mnie wprost do niego, ale się omyliłem. Powiódł mnie zgoła inną drogą niźli ta, którą przemierzałem wczoraj. Po jakimś czasie zatrzymał się u drzwi na końcu dość szerokiego, ale mrocznego korytarza. Zapukał do nich, a później uchyliwszy je nieco, mnie wpuścił przodem, a sam pozostał na zewnątrz. – Ojcze gwardianie, przybył młody pan Semberk. Drzwi zamknęły się za mną bezszelestnie. Gwardian podźwignął się z klęcznika i zbliżywszy ku mnie, wyciągnął dłoń w geście powitania. Uścisnąłem ją mocno. Mnich był mężczyzną w sile wieku, o jasnych oczach, pełnych ciepła i życzliwości. Widocznie lubił się często uśmiechać, bo w kącikach warg i oczu widać było rozległą sieć drobniuchnych zmarszczek. – Bardzo mi przykro, niewymownie mi przykro, mój synu... Spojrzałem nań szeroko rozwartymi ze zdumienia oczyma: – O czym ojciec powiada? Dlaczego ojcu przykro? – To ty o niczym nie wiesz, młodzieńcze? – tym razem zdziwił się gwardian. – Nie powiadomiono cię? – Ależ o czym, na Boga, miałem być powiadomiony? – Cóż... – gwardian zawiesił głos, jakby zbierał myśli, jakby zastanawiał się w jakie ubrać je słowa. – Cóż... nie będę kluczył. Ojciec Sebastian, twój stryj, nie żyje. – Przecież to niemożliwe! – krzyknąłem. – Nie dalej niż wczoraj widziałem go w pełni sił! Nie był młody, to prawda, ale przecież nie aż tak zgrzybiały, by można się było spodziewać, iż dzisiaj nie będzie go już pomiędzy żywymi! Cóż się właściwie stało? Choroba nagła? Wypadek? – Przykro mi młodzieńcze. Sami nie bardzo wiemy, co było przyczyną zgonu naszego współbrata... Co najwyżej możemy się domyślać... – Jak to nie wiecie? Mówisz zagadkami, ojcze! – zawołałem. – Sądzę, iż najlepiej uczynisz, jeśli zajdziesz do celi nieboszczyka stryja – Panie świeć nad jego duszą! – i zobaczysz zwłoki, zanim przeniesiemy trumnę do kościoła. Podszedł do drzwi i otwarłszy je energicznie, pierwszy wyszedł na korytarz, mnie nakazując gestem abym podążył za nim. Szedł prędko, tak prędko, że ledwo mogłem nadążyć. Zapuściliśmy się w labirynt korytarzy, po których echem niósł się odgłos naszych kroków, mącąc niczym poza tym nie skalaną ciszę. W powietrzu czuć było zapach wosku, uschłych kwiatów, kurzu i stęchlizny. Ściany były równo wybielone wapnem, a kamienie posadzki idealnie czyste. Gdy znaleźliśmy się w celi mojego stryja, gwardian odezwał się do klęczących wokół trumny i modlących się mnichów: – Wyjdźcie ojcowie, zostawcie nas tu przez chwilę samych. A gdy zakonnicy tłocząc się u drzwi, w końcu znaleźli się na korytarzu, gwardian zbliżył się do trumny, w której spoczywało ciało ojca Sebastiana. Umarły przyodziany był w szaty kapłańskie, tak jakby miał odprawić mszę. Spod ornatu, alby i habitu wyzierały zniszczone skarpety. Zakon poskąpił mu nowych... Zresztą, czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Dłonie umarłego złożone niczym do modlitwy, oplatał kilkakroć długi drewniany różaniec, zakończony sporych rozmiarów mosiężnym krzyżykiem. Wszystko niby wyglądało normalnie, z jednym wyjątkiem – twarz nieboszczyka przykryta była kawałkiem czarnego materiału. Przeżegnałem się i prawie bezgłośnie poruszając wargami, wyszeptałem słowa modlitwy za umarłych, błagając Przedwiecznego, aby raczył mego stryja przyjąć do swej chwały. Skończywszy, przeżegnałem się ponownie. Gwardian ujrzawszy to, ozwał się w te słowa: – Byłeś ciekaw, synu, co mogło być przyczyną śmierci twego krewniaka? Ja odrzekłem że nie wiem, że co najwyżej mogłem się domyślać. Zresztą osądź sam. Nagłym ruchem zerwał płat materii zakrywający oblicze trupa, a gdy spojrzałem na nie, poczułem mrowienie w krzyżu i coraz bardziej ogarniającą mnie grozę. Twarz, wykrzywiona w potwornym grymasie przerażenia wyglądała okropnie. Gwardian widząc, iż źle znoszę ten niemiły widok, przykrył oblicze ponownie. Odzyskawszy mowę, ale cały drżący jeszcze z przejęcia, wyszeptałem: – Jego zabił strach... Umarł ze strachu... – I ja tak mniemam – gwardian skinął głową. – Zachowaj nas Boże od tego, co umarły zobaczył w chwili swego skonu! Milczeliśmy czas jakiś, obydwaj zwiesiwszy głowy. Później zaś widząc, iż gwardian ma chęć opuścić już to miejsce, zapytałem: – Ojcze gwardianie, czy mógłbym pobyć sam na sam ze stryjem? Mnich przyzwalająco skinął głową. – Dobrze, zostań młodzieńcze. Wydam polecenie, aby ci nie przeszkadzano, aż sam opuścisz tę celę. Rozumiem cię doskonale... Wybacz jeśli rozdrapuję rany, wybacz... Najpierw ojciec, teraz stryj... Z tego co wiem, teraz zostałeś już sam na świecie. Podszedł do mnie i szeroko rozwarłszy ramiona, objął mnie mocnym uściskiem, a później ucałował w głowę. Nie umiałem powstrzymać szlochu, który raptem targnął moją piersią. Skoro zostałem sam, raz jeszcze gorąco pomodliłem się w intencji stryja, a później usiadłem na tej samej pryczy, na której wczoraj siedzieliśmy obaj. Teraz już miałem pewność, iż coś potwornego przed wiekami wywołał, chyba z samych trzewiów piekieł, mój przodek