To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

- Miastu potrzebne jest wahadło supernowoczesne, skonstruowane zgodnie z projektem wykonanym przez nasz Instytut. Zawiesimy je u szczytu okazałej wieży, którą wzniesiemy w centrum Miasta. Rozciągnie ono kontrolę nad procesami egzystencjalnymi każdego człowieka, wyznaczając rytm snu, pracy i odpoczynku oraz narzucając tempo. Zatrzymałem się pośrodku chodnika i schowałem kosmonautę do skrytki, po czym opuściłem boczne szyby, bo wewnątrz samochodu panowała nieznośna duchota. Kiedy znowu spojrzałem przed siebie, zobaczyłem męską głowę. Głowa wyrastała z krawężnika, u podnóża słupa, do którego przymocowana była tablica z dużą literą „P" i z mniejszym napisem „Taxi". - Docenci z Instytutu - powiedziałem niepewnie - znowu włączyli to swoje urządzenie. Na pierwszym biegu podjechałem do tej głowy. Otworzyłem drzwiczki i wychylając się z samochodu obejrzałem ją uważnie. Była normalnych rozmiarów, wyglądała naturalnie - jakby należała do żywego mężczyzny, którego zakopano w ziemi aż po szyję. Mężczyzna rozglądał się na boki, prawdopodobnie za taksówką, i wyraźnie ignorował moją obecność. Wysiadłem z wozu i przykucnąłem przy tym mężczyźnie. Miał gładko wygolone policzki, krzaczaste brwi, ciemnoniebieskie oczy, bruzdy wokół ust i szpakowate baki. Mógł mieć nie więcej niż pięćdziesiąt lat. Pilnie szukał wzrokiem taksówki i nadal zdawał się mnie nie widzieć, ale za to ja widziałem go teraz lepiej. Kontury jego głowy obrysowane były cienką wiązką opalizujących prążków, jak to bywa przy zbyt kontrastowym obrazie telewizyjnym. - Wyregulujcie to swoje urządzenie, panowie docenci - powiedziałem półgłosem. - Odkryłem waszą mistyfikację. W odpowiedzi docenci pokazali mi drugą głowę, tym razem kobiecą; świadczyły o tym tlenione włosy i makijaż wokół oczu. Dół twarzy kobiety i jej całą resztę zakrywał chodnik. Kontury tego, co wystawało ponad płyty chodnika, również obrysowane były cienką wiązką opalizujących prążków. Kobieta ustawiła się za mężczyzną. Ona także czekała na taksówkę, tyle że była bardziej niecierpliwa. Co rusz unosiła rękę i machała mi nią przed nosem. Mnie jakoś nie dostrzegała, chociaż jej włosy niemal dotykały moich butów. Odsunąłem się na bok, potrącając przy tym kosz na śmieci. Starannie złożona na pół leżała przy nim gazeta: „Dziennik Miasta" z datą minionej środy. Gazeta była nieskazitelnie czysta, a kiedy ją rozpostarłem, poczułem zapach farby drukarskiej. Zostawiłem ją w tym samym miejscu i tknięty nagłą myślą podszedłem do stojącej na jezdni ciężarówki wyładowanej supremą. Wspiąłem się do kabiny i przetarłem dłonią po siedzeniu kierowcy. - Zapomnieliście o kurzu - powiedziałem w przestrzeń wierząc, że docenci z Instytutu dobrze mnie słyszą. - O czterodniowym kurzu, wy durnie! Z wysokości kabiny ciężarówki - przykładem mężczyzny z postoju taksówek - rozejrzałem się dokoła. Było więcej tych głów po obu stronach ulicy. Niektóre wystawały z ziemi w całości, większość wystawała tylko częściowo, innym wystawał tylko czubek. W jedną i w drugą stronę sunęły one ruchem falującym wzdłuż chodnika, trzymając się raczej jego brzegu, w pobliżu domów, niż środka. - To halucynacja - powiedziałem pod adresem docentów. - Wiem, że to halucynacja. Nie patrząc na boki udałem się prosto do fiata i zapuściłem silnik. Do „Amaltei" pojechałem jezdnią, z poszanowaniem przepisów ruchu drogowego. Zaparkowałem naprzeciwko rozbitych drzwi i z siatką na zakupy przeciąłem chodnik bacząc, by nie nadepnąć na czyjąś głowę. Zaopatrzyłem się w puszki z sokiem grejpfrutowym, cytrynowym i pomidorowym oraz w jeden z bochenków chleba, które wciąż były chrupiące, aromatyczne i jeszcze ciepłe. Opuszczając supersam wybrałem krótszą drogę - tę przez wystawę. Ale ta droga już nie istniała. Okno wystawowe było całe. Musiałem go dotknąć, by się upewnić, że nie jest to przywidzenie. Wyszedłem na zewnątrz przez rozbite drzwi. Chodnik przed sklepem, gdzie jeszcze niedawno leżała kupa stłuczki, świecił czystością, chociaż między płytami trylinki tu i ówdzie pobłyskiwały drobne okruchy szkła. Nieco dalej znalazłem grudkę rozdeptanego kitu. Ktoś wstawił tę szybę i zrobił tutaj porządek. Jeśli docenci chcieli mnie o tym przekonać, to im się udało. Jeśli chcieli mi napędzić strachu, to także im się udało. Czym prędzej zawróciłem do domu. A kiedy znalazłem się w swoim mieszkaniu na poddaszu, kiedy zamknąłem za sobą drzwi na klucz i kiedy upuściłem na podłogę kuchni grzechoczące w siatce puszki z sokami, wtedy odkręciłem butelkę „Czystej żytniej" i po pół godzinie byłem już dokumentnie urżnięty. *.*.* Leżałem kołysząc się łagodnie w hamaku rozpiętym między dwiema palmami na bezludnej wyspie