To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

A ona jest tuż, tuż. Wydaje się, że zaraz za horyzontem zasiadła już na Czartorii, na szybko nagrzewających się w słońcu wapiennych piargach, białych, aż oczy bolą. Dziewczęta z ekipy nałożyły szorty i plażówki, chłopcy koszulki gimnastyczne, Nemsta i obydwaj doktorzy wykazali ustępstwo wobec pogody, zawijając rękawy koszul. A mnie cieszy myśl o spędzeniu gorącego popołudnia w chłodnym wnętrzu starej budowli. Nad moczarami zawisają nieruchomo jak helikoptery niewielkie ważki, kotłują się kłęby malutkich czarnych muszek i gęstnieje mdły, duszący zapach zgniłej wody. A o krok dalej – zielony dywan łąk z deseniem żółtych i lilaróżowych kwiatów gra cieniutką, drżącą jak pajęczyna, delikatną muzyką polnych koników. Miliony ich kołyszą źdźbłami traw i sądzić można, że łąka żyje, porusza się od niewyczuwalnego przez ludzką skórę słabego tchnienia wiatru. U podnóża kolegiaty nie odczuwa się przykrego wyziewu bagien. Wszechwładnie panuje tu woń kwitnącej lipy, rozbzykanej od pszczół. Kamienne ściany obojętnie jeszcze przyjmują potoki słonecznego światła. Nasycone są jakimś wewnętrznym, wielowiekowym zimnem. Klucze do kolegiaty otrzymałem w Opornej w małym domku obok drewnianego, prymitywnie zbudowanego kościółka, gdzie odbywają się parafialne nabożeństwa. Kolegiata została bowiem w 1939 roku częściowo zniszczona: pocisk artyleryjski wypalił jej wnętrze. Klucze te dała mi tęga, chyba już pięćdziesięcioletnia kobieta, z malutkim jak naparstek noskiem ukrytym pośród pucołowatych, wesołych policzków. Przyzwyczajona widać, że zabytkowa budowla budzi zainteresowanie przyjezdnych, upewniła się tylko: – Pan z Uroczyska, tak? Z Uroczyska? Jak to ładnie brzmi. Zapewne ludzie z Opornej nazywają nas: „Ci z Uroczyska”. Klucz jest ciężki, z kutego żelaza i misternie rzeźbiony. Wielki przy tym jak do bram piekielnych albo jak ów Piotrowy klucz do nieba. Otwiera się nim drzwi kruchty9 z piskiem i jazgotem, jakby w dziurce zamka sto diabłów siedziało, niepomnych na świętość kościelnego przybytku. W kruchcie pachnie pleśnią, stęchlizną, a co się krok stąpnie, to spod nóg podrywa się kłąb kurzu, jakby ktoś mocno pyknął dymem z fajeczki. Kurz wierci w nosie jak tabaka. Ale jeszcze jeden krok, oczy przyzwyczajają się do mroku i nie chce się już kichać, nie czuje się woni pleśni i stęchlizny. Widzi się tylko przed sobą przecudowne rzeźby nad głównym wejściem do kolegiaty, przepiękny romański portal10 wykonany w białym piaskowcu. Ostrożnie, z nabożeństwem wchodziłem w mroczną głąb starego kościoła. Podłoga była w nim kiedyś zapewne drewniana i wypaliła się w czasie pożaru. Zamiast niej widnieje teraz nierówna powierzchnia żółtej ziemi zmieszanej z kamieniami, niekiedy łagodnie wybrzuszonej. W tych miejscach widać cegły spojone w łuk, który stanowi kryptę, zapewne ze zwłokami pochowanych tu kiedyś ludzi. Jest tych krypt wiele, całe cmentarzysko. Wysoko nad głową dach betonowy, zbudowany już po pożarze, dla zabezpieczenia całości zabytkowej budowli. W przedniej części kolegiaty zniszczony ołtarz z nadpalonymi czarnymi kikutami gotyckich wieżyczek, z odwrotnej strony empora, jakby wielki balkon na chór i organy. Lecz wtedy, gdy zbudowano kolegiatę, siadywały tu możne damy, by uczestniczyć w odprawianej mszy świętej. Wzdłuż kolegiaty szerokie galerie, podzielone kolumnami wspierającymi romańskie łuki. To owe triforia, o których w swej dyspucie mówili dwaj naukowcy. Zwiedziłem w kolegiacie każdy zakątek, nawet na wieżę wdrapałem się po kamiennych wąskich schodach, wijących się dookoła protokątnego słupa. Sprawdziłem jedną z cech romańskiej budowli: ścisłe proporcje naw bocznych w stosunku do nawy głównej. W każdej romańskiej budowli szerokość nawy bocznej musi odpowiadać szerokości dwóch przęseł nawy głównej. Taka jest reguła, taka jest logika konstrukcji. Czy rozumiecie teraz zdziwienie obydwu doktorów, gdy odkryli, że równoległe ściany kolegiaty nie są równe? Stanęli wobec zagadki, nieudolność budowniczych nie wchodzi tu bowiem w rachubę. Mistrzowie postawili kolegiatę, wielcy mistrzowie średniowiecza. Jeśli zbudowali ścianę dłuższą, a drugą równoległą do niej krótszą, to zrobili to w jakimś celu. Wymierzyłem dokładnie zewnętrzne ściany kolegiaty. Wykreślcie teraz z pamięci liczby uzyskane przez doktorów. Oni mierzyli kolegiatę krokami, a ja metrem. Długość kolegiaty z zewnątrz od północnej strony wynosi 29 m 50 cm. Od południowej strony – 31 m. Wewnątrz – 29 m długości i ani centymetra więcej. Rozumiecie? Wewnątrz – tylko 29 m. W miejscu gdzie są odrzwia, dowiedziałem się, jaka jest grubość murów. Otóż mur kolegiaty gruby jest na 50 cm